bo ważne jest to co TU i TERAZ

środa, 25 grudnia 2013

święta

Święta są wyjątkowe trochę w tym roku. Po pierwsze dlatego, że na "swoich śmieciach". A ponieważ aneks kuchenny jest aneksem kuchennym tylko z nazwy i na planach więc można było to miejsce zagospodarować choinką, czego się domagałam już dawno, ale doczekałam dopiero w niedzielę. Jednakże warto było czekać:


Ika stwierdziła, że przed ubraniem wyglądała lepiej, no cóż... Fakt, że koncepcji na ubranie choinki nie miałam jakoś, wszystko w pośpiechu, w pracy nadgodziny, gdyby nie to że teściowa robi święta, to ciężko by było. Ale następna wigilia będzie u nas i nadejdzie wiekopomna chwila: zrobię wreszcie pierwszy raz w życiu bigos!
A teraz choinka po ubraniu. Dobrze, że duża, bo prezenty były duże :)


Ika dostała wymarzoną wieżę i może teraz słuchać swojej ulubionej muzyki. Do tego prezenty od mojej nieocenionej przyjaciółki. Tutaj zaciesz z kubka:


Jasiek dostał natomiast głośniki... Oraz kask na komara. Najbardziej cieszył się z nutelli?

Piotrek dostał to, co ostatnio lubi najbardziej, odkąd nie pije: torbę słodyczy i zgrzewkę coca coli :)

Ja dzisiaj była przetestować jeden z prezentów: rękawiczki rowerowe. Widząc prognozy pogody nastawiałam się na przejażdżkę rowerową i zrobiłam dzisiaj ok. 40 km - makowiec uważam za spalony :)

W te święta mam zamiar sprawić sobie jeszcze parę przyjemności: poczytać w wannie fajną książkę, a jutro spotkanie z morsami, wspólna kąpiel, a wcześniej przejście z pochodniami, to może być ciekawe.



środa, 18 grudnia 2013

Wczoraj miałam fantastyczny dzień.

Po pracy pojechałam na terapię - to była ostatnia terapia grupowa dla dwóch babeczek. W takim momencie czyta się pracę, napisaną o tym, co dała terapia, jakie zmiany zaszły dzięki niej w życiu danej osoby. Łzy mi stanęły w oczach podczas czytania jednej pracy, bo jak słuchałam, to jakbym widziała siebie. Pomyśleć, że już pół roku tam chodzę. Na początku z obawami, że nie pogodzę tego z innymi sprawami, że brak samochodu będzie problemem nie do przejścia. Ale potem okazało się, że warto i daje się to pogodzić. Tylko fakt, że chodzę i chodzę, a Piotrek i tak pije był trochę dołujący, ale cóż, stwierdziłam, że trudno, skoro nie mam na to wpływu, to dalej będę zajmować się sobą. No a ostatnio to się zmieniło. W domu jest wreszcie tak jak powinno być. Wiele już zrozumiałam i sobie poukładałam, jeszcze sporo mam do przepracowania, ale jestem taka wdzięczna tej terapii. I mojej terapeutce, z którą wczoraj były ostatnie zajęcia, ponieważ za ok. miesiąc rodzi! Chciałam jej coś dać, myślałam, że może coś wyszydełkuję, ale za mało czasu. Olśniło mnie prawie w ostatniej chwili i dałam jej naszą płytę. To prezent jak najbardziej na czasie, a tyle się nagadałam o chórze, że powiedziała, że jest bardzo ciekawa, jak brzmi.

A później spotkałam się z Doris. Poszłyśmy zobaczyć choinkę i na herbatę. I pogadałyśmy sobie. I dałam jej płytę :) Powiedziała, że tym razem przyjedzie na nasz koncert.

A na koniec wracałam do domu, samochodem mamy, który posiada odtwarzacz płyt. W naszym starym seacie mieliśmy radio i odtwarzacz, ale kaset magnetofonowych :) A tutaj można słuchać Elvisa w czasie jazdy i to jest taka przyjemność, że aż człowiek się przestaje spieszyć gdziekolwiek. To wczoraj to był chyba przykład małych rzeczy, które się przytrafiają na codzień i trzeba tylko je zauważyć, żeby się móc nimi cieszyć.

poniedziałek, 16 grudnia 2013

Wczoraj minęło 23 lata odkąd usłyszałam pierwszy raz o Elvisie. I nie mogę zapomnieć do dzisiaj :)I jestem szczęśliwa z tego powodu.

Od około miesiąca w domu jest tak, jak być powinno. Piotrek przestał pić, pomaga, interesuje się, można na niego liczyć, można z nim pogadać pośmiać się. Dużo zrobił przy remoncie, dokłada się też bardziej do domowego budżetu. Dostałam od niego w prezencie mikołajkowym rękawice do morsowania, wybierał prezenty dla Robaków, co mi bardzo ułatwiło życie. Ale chociaż obiecał, ze pójdzie na terapię, to nie  poszedł. Więc jakby nie mam podstaw, żeby sądzić, ze to jego niepicie będzie na dłużej niż wcześniej. Ale moja terapeutka wytłumaczyła mi, że mimo to może warto cieszyć się obecną chwilą, a przede wszystkim postępować w zgodzie ze sobą i swoimi uczuciami. I że może jeśli zdarzy mu się nawet napić, to się przekona że sam nie jest taki mocny i że warto na tę terapię iść.

Wczoraj zabrałam babcię w odwiedziny do syna. Bo moja babcia oprócz mojej mamy i Janusza ma jeszcze jednego syna, który mieszka w Domu Pomocy Społecznej, 80 km stąd, ponieważ jest chory na zespół Downa. Nie wiem, jak mogliśmy do tego dopuścić, ale babcia nie był u niego chyba z 10 lat. Jak sobie to uświadomiłam, to postanowiłam, że jak tylko będę miała auto do dyspozycji, to ją tam zawiozę. No i tak się złożyło, że auto mam, a tu zaraz święta i najlepszy termin aby pojechać był właśnie wczoraj. Babcia była prze szczęśliwa, Andrzejek też. No to ja tym bardziej :) Teraz mam zamiar wywołać dla niej zdjęcia z tych naszych wojaży: z pielgrzymki, z wyjazdu w lubelskie, z wczoraj i zrobię z tego album na prezent gwiazdkowy.

Płyta z kolędami naszego chóru już trafiła w moje ręce. Zamówione dodatkowo 10 sztuk już popakowałam w koperty i rozesłałam do rodziny i przyjaciół listami poleconymi. Powinny dojść jeszcze w tym tygodniu i nie mam powodów do wstydu. Wręcz przeciwnie, mam nadzieję, że posłuchają w święta z przyjemnością i pomyślą o nas. Dużą radość mi sprawiło to, że mogę w ten sposób życzyć wszystkim cudownych świąt i wszystkiego dobrego.   


środa, 6 listopada 2013

Zostałam niedawno zapytana dlaczego tak rzadko piszę. Zastanawiałam się nad tym, bo przecież kiedyś miałam taką potrzebę dość często. Na razie nie wymyśliłam nic sensownego, po prostu, nie zawsze chce mi się pisać o tym co się dzieje, zwłaszcza jak dzieje się tak, że miałabym tu jęczeć i kwękać. Jak odeszłam z bloxa postanowiłam sobie, że tu nie będę się użalać nad swoim losem żony alkoholika. Ale w sumie sytuacja się zmieniła, bo przecież poszłam na terapię, uświadamiam sobie swoje problemy i pracuję nad nimi. Wreszcie nie wstydzę się tego, że jestem bierna w tej całej sytuacji. Bo tego się wstydziłam właśnie.

Jasiek szkołę sobie chwali, chociaż ocen rewelacyjnych nie ma. Dostał też uwagę za palenie papierosów w okolicy szkoły. Obawiam się chyba jak każda matka, że moje dziecko popadnie w nałogi. Nie wiem, czy nie dałam mu za dużo swobody i czy on ją dobrze spożytkuje.

Z powodu jego nieobecności nadrabiam i poprawiam relacje z Dominiką i chyba dobrze nam idzie. Też fajnie się dogadujemy, ona mnie rozumie i wspólnie się śmiejemy z różnych spraw i rozmawiamy na poważne tematy.

Październik zleciał, był piękny i ciepły. Zaczął się sezon morsowania, chociaż aura nie wymagała wielkiego hartu ;) A listopad to coraz częstsze myślenie o Bożym Narodzeniu, prezentach i jak tu się zmieścić w budżecie i wszystkim dogodzić...Chociaż klimaty świąteczne ćwiczyliśmy na chórze od sierpnia, ponieważ przygotowywaliśmy się do nagrania płyty z kolędami, która jest już skończona, nagrana i pojechała do Łodzi celem dalszego rozmnażania.

Na koniec chcę jeszcze napisać, że dużo słyszę na terapii o przełomie, że następuje coś takiego u dziewczyn, że podejmują decyzje, zmieniają swoje życie, wreszcie coś się dzieje. U mnie pierwszy przełom miał miejsce jak poszłam do poradni, a drugi w minioną niedzielę, tak czuję. I muszę się w tym umocnić. 


czwartek, 19 września 2013

szybka akcja


W sobotę Jasiek oświadczył, że chciałby przenieść się do gimnazjum 30km stąd i mieszkać w internacie.
Jego najlepszy kolega się tam przeniósł od września i to była główna inspiracja.
W gimnazjum o którym mowa mają wf z trenerami siatkówki, a mieszkając w internacie jest możliwość brania udziału w treningach 4x w tygodniu. A Jasiek gra i lubi siatkówkę. 
Nie podobał mi się ten pomysł wcale, zwłaszcza, że to III klasa, trzeba myśleć o testach gimnazjalnych, a tu jak nic szykuje się na starcie nadrabianie różnic programowych i nie wiadomo czego jeszcze. Do tego książki już wszystkie kupione... A internat to w ogóle abstrakcja po ostatnich akcjach.
Ale postanowiłam przede wszystkim pojechać i zobaczyć na własne oczy o co tam chodzi. Pojechaliśmy wczoraj. Najpierw do gimnazjum, które jest naprzeciwko mojego byłego, ulubionego miejsca pracy. Z przyjęciem nie byłoby żadnego problemu, wolne miejsca w klasie o profilu ekologiczno-biologicznym. No to poszliśmy do internatu, dość daleko - 15 min drogi od szkoły. Rozmawiałam z kierowniczką i wychowawczynią - bardzo pozytywne odczucia. Rozwiały większość moich obaw. Potem poszłam jeszcze obok na halę sportową i rozmawiałam z prezesem na temat treningów i ogólnie jak podchodzą do chłopaków, na co zwracają uwagę itd. Też pozytywnie w moim odczuciu. Pomyślałam, że paradoksalnie może to jest jakieś rozwiązanie tych ostatnich problemów: nowe środowisko, wśród osób zafiksowanych na punkcie siatkówki czy np. informatyki, bo w internacie mieszkają też uczniowie pobliskiego zespołu szkół ponadgimnazjalnych gdzie jest Technikum Informatyczne. Trafiło do mnie to, że Jasiek powiedział, że chce zobaczyć czy ta siatkówka to na pewno TO, bo może po skończeniu gimnazjum wybrałby jednak coś innego. Generalnie ma tam możliwość rozeznania się na miejscu i zdecydowania, co chce robić. A potem to już tylko iść w wybranym kierunku. Warunki do tego bardzo dobre, tylko korzystać. Dla mnie większe obciążenie finansowe, bo na każdym kroku za coś trzeba zapłacić, ale damy jakoś radę. Do tej pory Dominika realizowała i realizuje swoje pasje: konie, szkoła muzyczna. On też powinien mieć możliwość. 
Nie znalazłam już argumentów żeby nie zgodzić się na to przeniesienie, a skoro decyzja na tak, to nie ma co tracić czasu. Mamy drugą połowę września, liczy się każdy dzień, więc jeszcze wczoraj:
  • załatwiliśmy internat
  • zabrałam z dotychczasowego gimnazjum papiery
  • byłam na pierwszej wywiadówce w nowej szkole
  • Jasiek pojechał do internatu
a dzisiaj już był na lekcjach w nowym gimnazjum. I na pierwszym treningu. 
Zostały mi jeszcze formalności w szkole do załatwienia, ale to załatwię we wtorek, bo i tak jadę na terapię, to pojadę wcześniej i pójdę do szkoły.
Byłam wczoraj w fatalnej formie po tym wszystkim, jak sobie uświadomiłam, że mój Misiu nie będzie w domu jak do tej pory. Ryczałam w drodze do domu i cały wieczór, dzięki czemu poszłam dzisiaj do pracy z pięknie podpuchniętymi oczami i nie nadawałam się tak naprawdę do niczego. Bez sensu reakcja. Rozumiem wszystkie logiczne argumenty, ale wczoraj nic nie trafiało do mnie no i trudno. Dzisiaj już jest coraz lepiej. 
Mam nadzieję, że będzie dobrze, że da sobie radę w tej szkole, a przy tym nie stoczy się i nie popadnie do reszty we wszelkie możliwe nałogi...

sobota, 31 sierpnia 2013

Wracając do "nieba" z mojego ostatniego postu, tak sobie myślę, że w swoim nowym domu też mam jak w niebie. I chociaż jeszcze trochę brakuje do ideału (listwy przypodłogowe, oświetlenie, uchwyt na TV, regał na książki, nie wspominając o umywalce w łazience i wyposażeniu i umeblowaniu kuchni) to i tak już jestem zadowolona.
Jednakże w relacji z Piotrkiem nie jest tak dobrze, w zasadzie nie jest dobrze wcale, na razie jakby coraz gorzej. Zwłaszcza, że dotrzymałam słowa i złożyłam wniosek o skierowanie na przymusowe leczenie odwykowe. Odkąd dostał wezwanie na 3.09 jest obrażony. A przecież nie zrobiłam mu tego na złość. Ale spodziewałam się i takiej reakcji. Widać, że ma mi za złe, że jeżdżę do poradni dla współuzależnionych, ale na trzeźwo mi tego nie mówi. Dopiero jak wypije potrafi wyartykułować te swoje pretensje, czasem w niemiłej formie, czego wcześniej nie było, bo też powodów do pretensji nie miał.
Jeszcze gorzej było z Jaśkiem ponad tydzień temu. W świetle informacji, jakie do mnie doszły nie mogłam mieć już złudzeń, że on + alkohol, to nie były tylko incydenty. Postawiłam telefonicznie na nogi tych rodziców jego kolegów i koleżanek, których znam, wprowadziłam nakaz wracania do domu o 20:00, obowiązek meldowania się co 2 godziny i powiedziałam, że kupię alkomat. Następnego dnia zapytałam, czy coś sobie przemyślał, czy ma mi co do powiedzenia. Powiedział, że chciałby, żebyśmy zaczęli od nowa, żebym mu spróbowała na nowo zaufać. I żebym nie kupowała alkomatu. Moje odczucie było takie, że to było szczere i że zależy mu na możliwie szczerej relacji ze mną. Trochę mi ulżyło. Mam nadzieję, że się nie mylę. Umówiłam go do znajomej psycholog z poradni psychologiczno-pedagogicznej. Po prostu chwytam się wszystkich opcji, jakie mi przychodzą do głowy. Byłam na policji, bo chciałam się dowiedzieć, co można zrobić w związku z tym, że tym gówniarzom alkohol sprzedają w kilku sklepach w naszej miejscowości. Ale ponieważ nie byłam bezpośrednim świadkiem, to tak jakby się nie liczy. Prowokacji, tak jak w TV, też nie robią. A bardzo chciałabym porozmawiać sobie z takim sprzedawcą po tym jak sprzedał alkohol nieletniemu.
Zaczyna się rok szkolny, będzie mniej czasu na głupoty - mam nadzieję. Ale będę go miała bardziej na oku. Dostał za dużo swobody w wakacje i się poprzewracało w główce z lekka.

niedziela, 18 sierpnia 2013

trzy dni w niebie :)

Tylko trzy dni, a ile emocji! Wszystko, co instynktownie czułam, że potrzebuję zrobić złożyło się na jedną całość, coś w rodzaju terapii, której bardzo potrzebowałam :)

Rano w czwartek wstałam wcześniej, żeby się spakować. Cudowny, rowerowy minimalizm! Nie można wziąć zbyt wiele, bo trzeba się zmieścić w plecak i koszyk :) Jestem już na 100% przekonana, że dążenie do pozbywania się zamiast posiadania jest o niebo właściwsze!
Wystartowałam, trasa miejscami jest przecudna. Zwłaszcza rano.

Widziałam po drodze błękitny traktor!
Jak dojechałam na działkę, to wypakowałam tych kilka zabranych rzeczy i ruszyłam na plaże. Tak, w poprzednim zdaniu nie brakuje 'ę'. Przez cały dzień zjeździłam cały pas wybrzeża i zatrzymywałam się tam, gdzie mi się podobało. Jak zgłodniałam to poszłam na pierogi. Potem obejrzałam występy zespołów, które przyjechały na festiwal folkloru. A potem siedziałam w porcie i gapiłam się godzinę na ludzi i statki.
Pierwszego dnia padłam wcześnie, bo po 21. Ale chyba nic dziwnego. Zresztą następnego dnia miałam przecież w planach zdążyć na oglądanie wschodu słońca. Nie chciało mi się wychodzić z ciepłego posłanka, ale w końcu się przemogłam.
Super jeździ się o 5 rano po mieście, tak zatłoczonym w ciągu dnia :)  Natomiast wschód słońca nad morzem jest magiczny. Zachody są piękne, ale przereklamowane ;)

Pusta plaża i molo - widok wart wszystkiego o tej porze roku - i czerwieniejące chmurki - jeszcze przed wschodem:
Zaczyna się pojawiać ono:
I w końcu jest!
Tradycją jest także, że raz w roku w czasie urlopu kupuję jakieś grube, kobiece czasopismo, koniecznie sierpniowe, żeby był mój horoskop (w ciągu roku nie kupuję żadnych gazet, bo czytam wszystko w internecie). Większość miesięczników to były już numery wrześniowe o tej porze, ale znalazłam "Zwierciadło" z sierpnia. Czytając odhaczyłam kolejny punkt programu: poranna kawa na działce mamy:
A horoskop? Baaaardzo ciekawy:
"Zaczęłaś kontrolować sytuację i nadrabiasz stracony czas. Lwy są zawsze zmotywowane, ambitne i stale do czegoś dążą, a ty ostatnio musiałaś wstrzymać się z działaniem do czasu, aż inni ludzie zrobią swój ruch (oj tak, za długo to trwało, zdecydowanie). Pełnia księżyca 21 sierpnia oznacza przełom - decyzje, które wtedy podejmiesz, powinny wyznaczyć wyraźną granicę między dniem wczorajszym a przyszłością (indeed). Gwiazdy pomogą ci poczuć się wolną, co może oznaczać zarówna wakacyjny wyjazd, jak i pozbycie się jakiegoś ciężkiego brzemienia."

I rzeczywiście. To co robiłam w ciągu tych dni, to wszystko, na co czułam że mam ochotę JA w  danym momencie. Nie zawsze od razu wiedziałam, na co mam ochotę, więc zmieniałam zdanie i jadąc pierwotnie na pobliską, ale zatłoczoną plażę, lądowałam na oddalonej o 8 kilometrów, ale spokojnej i malowniczej, gdzie zapach morza przeplatał się z zapachem lasu. 
Uwielbiam te ścieżki rowerowe, z których korzysta teraz mnóstwo miejscowych i turystów z rowerami, gokartami oraz na rolkach. Widok jednego pana w słusznym wieku na rolkach i odpychającego się kijkami był bezcenny - pan mknął jak burza. Albo słodki piesek w koszyku rowerowym.
Zdecydowałam się zostać dłużej o jeszcze jedną noc, ale już nie sama na działce, tylko u koleżanki,
z którą przy okazji nadrobiłam zaległości gdyż ostatnio widziałyśmy się dość krótko chyba w marcu. Wynikiem tej wizyty było coś kompletnie nieoczekiwanego. Coś, co jakby uzupełniało wszystkie wydarzenia z tych dni, ale wbrew pozorom nie zamknęło ich. Tu ma być ciąg dalszy i chyba faktycznie coś się zadziało. Można powiedzieć, że zrobiłam SOBIE fantastyczny prezent urodzinowy po przez sesję masażu MA-URI. Wiedziałam niewiele na temat tego, co mnie czeka, ale to co wiedziałam i rekomendacje od zaufanych osób spowodowały że się zdecydowałam :) Znalazłam dość trafne - wydaje mi się  - wytłumaczenie na czym to polega w "Zwierciadle":

"Masaż MA-URI nie jest zwykłym, technicznym masażem. Jest to masaż uzdrawiający. Dotyka całokształtu osoby ludzkiej. Wywodzi się z prastarej tradycji masażu świątynnego, wykonywanego przez Kahunów, hawajskich szamanów. Masaż MA-URI polega na wywołaniu tych energii, które pozwolą masowanej osobie uwolnić się od szkodliwych napięć, przekonań, wreszcie chorób. (...)
Masaż wykonuje się na całym ciele, wewnętrzną stroną przedramion i dłońmi, przy użyciu ciepłego olejku. Podczas masażu wykorzystana jest konkretna sekwencja ruchów, układających się w taniec, wykonywany do muzyki polinezyjskiej". 

Aż weszłam na you tube żeby zobaczyć ten taniec, bo podczas masażu nie było takiej możliwości
i rzeczywiście pięknie to wygląda. Najważniejsze co poczułam w trakcie tego masażu to poprzez dotyk masażysty powiedzenie sobie, że się lubię, akceptuję, że jestem ok.

Ale MA-URI, to nie tylko masaż, to także rozmowa, zajrzenie w głąb siebie, zastanowienie się nad swoimi uczuciami, a potem informacja zwrotna od osoby masującej, o tym, co ciało powiedziało :) No i to, że ten proces się nie kończy z momentem zakończenia tej sesji. Jakby na potwierdzenie, pojechałam na działkę i miałam możliwość pogadać jeszcze z mamą i tak jakoś nasza rozmowa zeszła na tematy mojego chodzenia na terapię i zdecydowałam się jej powiedzieć, że Jasiek już wrócił do domu pod wpływem alkoholu (do tej pory nie powiedziałam jej tego). I wtedy coś w niej pękło i powiedziała mi, że nie przyjeżdża do mnie bo nie może patrzeć na Piotrka, bo ma do niego żal za to wszystko i boi się, ze "natrzaska go po pysku". Że nie może już dłużej robić dobrej miny do złej gry. A ja cały czas myślałam, że ja i dzieci jej nie interesujemy... Ona powiedziała, że nie mówiła mi tego wcześniej, bo ja ciągle broniłam Piotrka. I zgadzam się z nią, pewnie nie przyjęłabym tego odpowiednio do wiadomości. Ale dobrze, że teraz wiem.

środa, 14 sierpnia 2013

plażing i rowering

To sobie zaplanowałam na długi weekend. Jutro rano startujemy do kurortu: ja i rowerek. Zostaję na noc lub dwie. W piątek pojadę sobie zobaczyć wschód słońca, mam zamiar napić się porannej kawy w ogrodzie, poleżeć na plaży bez skrupułów :) Wrócę w piątek wieczorem lub w sobotę, bo ma być coraz ładniejsza pogoda i może być mi szkoda wyjeżdżać. Ale w sobotę po południu znowu jedziemy do Dominiki nad jezioro, a niedzielę wracamy razem z nią stamtąd. Na pewno też będzie fajnie :)))

Na razie po przyjeździe dzisiaj z pracy i po 3 dniach pracy po urlopie - padłam. Zanim padłam podziwiałam jeszcze widok, jaki mam z łóżka przez okno:


niedziela, 4 sierpnia 2013

Wcześniej pisałam, że Jasiek drugi raz wrócił do domu pod wpływem alkoholu i to mnie przeraziło. Dlatego poszłam do poradni AA. I tak chodzę do tej pory, najpierw na indywidualne spotkania, a potem na grupowe. Wydawało mi się, że ja taka świadoma jestem, że tak niewiele mi trzeba. Okazało się, że jestem na samym początku drogi do wyjścia ze współuzależnienia. Bardzo dobrze zrobiłam, że tam poszłam.  A Piotrek nadal pije, bo przecież od tego że ja tam chodzę raczej nie przestanie.

Dlatego chyba nawet mnie tak nie ucieszył fakt, że od początku lipca mieszkamy na wykończonym z grubsza strychu.
Ostatnie tygodnie nie miałam kompletnie czasu na przyjemności tylko segregowałam, układałam, przeglądałam, zastanawiałam się: wyrzucić czy nie wyrzucić - strasznie męczące to było. Aktualnie jestem na półmetku mojego urlopu. Cały ubiegły tydzień mi zszedł na załatwianiu spraw, wizyt lekarskich i segregowaniu właśnie. Wszystko po to, aby przenieść rzeczy na górę i zwolnić pokój celem jego remontu.
To teraz kilka fotek. Wywaliłam naprawdę sporo ubrań, żeby się zmieścić z tymi, które naprawdę nosimy w tak małej szafie:

Powyżej rzeczy moje i Piotrka, ale i tak nie wszystkie. Ta część z ubraniami i butami jest zasłaniana roletą. Lepszego rozwiązania na razie nie wymyśliłam. Pożegnałam się z wieloma rzeczami, ale pewnych nie mogłam się pozbyć. Poniżej druga część mojej szafy na antresoli - pomocne były pokrowce z aktualnej oferty Biedronki ;)))
To co najbardziej lubię w związku z tą przeprowadzką to fakt, że mogę teraz w każdej chwili opuścić towarzystwo i iść spać. Wcześniej kiedy wszyscy się musieliśmy zmieścić w jednej salono-jadalnio-sypialni nawet nie było sensu się kłaść wcześniej lub w ogóle. Mamy dwa okna w sypialni, są na różnych wysokościach. To bliżej łóżka jest niżej i widać przez nie niebo, gwiazdy, księżyc :)
W ogóle okna dachowe mają swoje plusy dodatnie i ujemne ;) Te ujemne to fakt, że szybko się brudzą. Zaraz po umyciu mam jakiś ptasi nalot i obowiązkowo muszą zostać osrane. Ale poza tym niebo wygląda rewelacyjnie w moich czterech oknach - czasami w każdym są inne chmury:
Na pierwszym planie fotel mojego dziadka Mariana, ojca mojego taty - jedyna rzecz jaką dostałam w spadku po dziadku ;)
Schody na antresolę, dość karkołomne, robił Piotrek sam. Koszt: stopnie - 30zł, belka - 50zł. Planujemy dorobić poręcz ;)
Tu będzie kuchnia, jak wygram w totka. Bo na razie nie zanosi się na taki przypływ gotówki abym mogła kupić meble i sprzęt. A ponieważ nadal korzystamy z kuchni u teściowej ważniejsze jest dla mnie teraz zrobić pokoje dzieciom, więc kuchnia musi poczekać. I przypomniałam sobie, że planowałam dzisiaj wyprasować parę rzeczy :) A drzwi po prawej prowadzą do łazienki.
I jeszcze jedno ujęcie przedstawiające fotel dziadka Mariana, maszynę babci Gieni (ciągle sprawną), koci drapak oraz dumę mojego męża, czyli tymczasowy, prowizoryczny wieszak na telewizor. Planujemy zakup standardowego wieszaka dla telewizora, natomiast drabinę wykorzystam jako regał na książki. A propos książek: musiałam wywieźć 3 kartony do biblioteki...
Fajne jest to, że przekopałam się przez 15-letnie złogi różnych rzeczy, zbiorów, przydasiów i pozbyłam się wreszcie wielu śmieci. Zostawiłam na razie swoje pamiętniki i kalendarze - w długie zimowe wieczory zasiądę przed kominkiem i spalę je po kolei. Bo chyba książka z nich nie powstanie, tak jak kiedyś mi się wydawało. Chociaż bardzo chciałabym napisać i wydać książkę - do umieszczenia na liście 'to do' :)
Zostawiłam też kolekcję "Wegetariańskich Światów" - takie pismo z lat 90-tych, nie wiem, czy jeszcze wychodzi. Bo może jeszcze przejdę na wegetarianizm. Zostawiłam też "Wysokie obcasy" i "She". Takie pismo kiedyś wychodziło przez rok tylko, fajne było.
Natomiast ze strychu przytargałam i odkurzyłam dzisiaj kolekcję "Filipinek", ponieważ obiecałąm Dominice, ze dam jej do czytania. Wydaje mi się to fajnym pomysłem - jak podróż w czasie - przeczytać sobie gazetę młodzieżową sprzed 20 lat :) Najstarsze są z 1991 roku, kupowałam je do 1997, kiedy skończyłam już 20 lat i byłam w ciąży z Jaśkiem.

Przede mną drugi - ostatni tydzień urlopu - będę wypoczywać! Jutro przyjeżdża Linda i będziemy uprawiać leżing-plażing-smażing, bo pogoda ma być upalna :)


przesadziłam

W sensie, że tak długo nie pisałam. Ale brakowało mi tego i od dłuższego czasu zbieram się, żeby siąść i napisać, co nowego.
To może tak w skrócie, co się działo w czasie kiedy nie pisałam.

MAJ

Mieliśmy dwa długie weekend w maju. Podczas pierwszego zakończyliśmy sezon morsowania z kołobrzeskimi morsami - impreza była rewelacyjna, pogoda dopisała, świetna organizacja, spędziłam ten dzień naprawdę miło.

Podczas drugiego wybrałam się rowerem do kurortu - ponad 30 km ścieżką rowerową - super sprawa. Cały czas planuję to powtórzyć i jak na razie się nie udało, chociaż obiecywałam sobie, że w wakacje będę jeździć.

CZERWIEC

Uwielbiam wyjazdy i czerwiec mi ich trochę dostarczył. Najpierw pojechałam z pracy do Wieliczki na galę "Solidny Pracodawca" gdyż zostaliśmy wyróżnieni taką nagrodą właśnie. Miałam okazję być pierwszy raz w kopalni i zwiedzić ją, cała gala również tam się odbyła. To było bardzo osobliwe: najpierw w dżinsach zwiedzać kopalniane korytarze, a potem w kiecce i na szpilkach biec na galę ;)

Po Wieliczce zostałam jeszcze 2 dni w Krakowie i odwiedziłam rodzinkę oraz moją starą przyjaciółę. Poznałyśmy się jako fanki: ja Elvisa, ona Bruce Lee. Dlatego pisząc ze sobą nazywałyśmy się imionami ich żon ;) Do dzisiaj zręczniej mi mówić do niej 'Linda' niż 'Basia' :)))

Spędziłyśmy razem fantastyczny dzień, napasłam oczy krakowską starówką, Kazimierzem.

Sukienkę i buty ze zdjęcia z Wieliczki kupiłam na imprezę z okazji 5-lecia naszej firmy. To była masakra - ile ja sukienek przymierzyłam, zanim wybrałam klasyczną małą-czarną!


Ale sukienka musiała pasować do koncepcji. Ponieważ impreza ta miała się w teatrze, to postanowiłam zrealizować swoje marzenie i założyć coś ozdobnego na głowę, koniecznie z woalką! Takie ozdoby nazywają się fascynatorami. Wiedząc, że będę w Krakowie wygooglałam sobie sklep z tego typu asortymentem i poszłam coś wybrać :)

Wybór padł ostatecznie na całkiem okazały kapelusik, umocowany na opasce. Razem z czarną sukienką i szpilkami, odpowiednią biżuterią, szarym szalem i rajstopami ze szwem prezentował się rewelacyjnie:

 Byłam zachwycona i mam zamiar nie poprzestać na tym jednym fascynatorze. Od tej pory na wszelkie odpowiednie okazje będę zakładać coś na głowę :)

Natomiast impreza firmowa była świetna, tylko że przyjechałam na nią prosto z Krakowa i przytargałam jakieś zapalenie gardła. Trwało trochę, zanim się z tego wykurowałam. Zaraz po imprezie miałam 2-dniowe szkolenie w Szczecinie i taka zasmarkana tam jeździłam.

Jeśli chodzi o czerwcowe wojaże to na sam koniec wzięłyśmy udział z Dominiką w rowerowym rajdzie. Zresztą również lipiec zaczął nam się rowerowo, w sumie 2 tygodnie z rzędu soboty spędzałam w ten sposób.
Mój ulubiony rajd, na który czekam z utęsknieniem - odbywa się raz w roku, w tym roku to był mój trzeci. Co roku spotykam się tam z kolegą z podstawówki, który solidarnie jedzie ze mną na szarym końcu ;)

I tak mniej więcej skończyły się beztroska i przyjemności. W lipcu zaczęły się obowiązki... Dlatego nawet nie mam czasu na rower poza jazdą do pracy. Ale to w następnym poście.





sobota, 27 kwietnia 2013

Nie wiem od czego zacząć :) Może zatem odniosę się do bolączek z ostatniego wpisu.

Ból pleców ustąpił po świętach, czyli po jakichś 3 tygodniach. Znowu jestem w pełni sprawna i mogę robić to, na co mam ochotę.

Samochód znikł już z rzeczywistości parkingowej i oficjalnie nie posiadamy samochodu. Zaczęłam za to już jeździć rowerem do pracy :)))

Z morsami zakończyliśmy sezon 2  tygodnie temu nad niedalekim jeziorem. Mimo to jeszcze jeździmy nad morze, ponieważ morsy z kurortu zakończenie mają dopiero 1- go maja :)

Właśnie kończy mi się urlop, podczas którego miałam zaplanowane przenoszenie się na strych. Byłoby to możliwe, ale przecież zakupione przed świętami panele musiały nabrać mocy urzędowej i przez 2 tygodnie wszystko leżało odłogiem. Ostatnie dni spędzam na zastanawianiu się jak długo można malować jedno pomieszczenie, fakt że wysokie i w ogóle spore. Niby wszystko było gotowe do malowania, ale dopiero teraz wychodzi ile jeszcze dziur do zaszpachlowania. Normalnie dostaję wścieku macicy. Jedyne co zrobiłam w tym czasie to przesortowanie sporej części ubrań, wywalenie 2 wielkich toreb ciuchów do kontenera PCK, wystawienie kilku rzeczy na allegro.


Mimo bojowych warunków, idąc za przykładem brata, Dominika również robi imprezę urodzinową na tym niepomalowanym strychu. Dzisiaj. Z Jaśkiem pomożemy jej w tym trochę: Jasiek zrobi ciasto na pizzę, ja dokończę, plus jeszcze parę przegryzek.
Chciałabym przy okazji dodać, że moje dziecię młodsze zaczyna objawiać konkretne upodobania, jeśli chodzi o styl ubierania. Za pieniądze, które dostała na urodziny kupiła sobie to:





Kupiła sobie sama nie dlatego, że jak byłam przeciwna. Po prostu powiedziałam, że mogę jej je kupić ale na jesień dopiero. Jak widać, nie mogła się doczekać.  


Z mniej przyjemnych informacji Jasiek znowu odstawił numer i wrócił nietrzeźwy do domu. Do tego próbował się zakamuflować na strychu wzorem swojego tatusia, tak żebym nie zauważyła. Zarzeka się, że to się więcej nie powtórzy. Przerażające to jest, że moje najgorsze obawy się urzeczywistniają. Poszłam więc w końcu do przychodni leczenia uzależnień bo już mnie to przerosło. Porozmawiałam z terapeutką i umówiłam się na następne spotkanie, kiedy będę mogła już konkretniej podzielić się swoimi problemami. Na razie biorę się za siebie i swoje współuzależnienie, może też syndrom DDA, okaże się. Na pewno też ustalę coś w kwestii Jaśka, chciałabym, żeby tez porozmawiał z terapeutą od uzależnień.

Tak to wszystko wygląda. Poza tym mamy opóźnioną wiosnę - koniec kwietnia i brak listków na drzewach :)

sobota, 30 marca 2013

Raz do roku, odkąd pracuję w mojej firmie, nadchodzi piękny dzień. Dzień wypłaty premii. Tak mamy ustalone, że pracujemy na jej wysokość cały rok. Ma to swoje plusy i minusy, zależy jak na to patrzeć. Raz na rok to rzadko, ale dzięki temu kwota jest znacząca i zazwyczaj plany na co ją wydać robię trochę wcześniej. W tym roku przydałaby się oczywiście na kontynuację remontu strychu, ale poszłam po rozum do głowy i wreszcie postanowiłam pozbyć się długu z karty kredytowej. Po co w ogóle ja ją brałam!? Mam nauczkę na przyszłość.
W każdym razie wzięłam się za swoje wcześniejsze błędy i tak jak zaplanowałam - karta została przed chwilą jednym kliknięciem spłacona. Szkoda tej kasy, ale jaka to ulga pozbyć się ciążącego długu. Do tego zaczęłam również oddawać pożyczone od dzieci pieniądze. Jestem im winna również sporo, ale nie ma sensu czekać, aż będę miała te pieniądze, dlatego postanowiłam, że chociaż po 50 zł miesięcznie przelewam im na konto.

Remont strychu i tak powinien się zakończyć niedługo. Teoretycznie, ponieważ mamy zakupione panele, mamy stopnie na schody, mamy przygotowaną farbę do malowania. Czekam więc teraz aż w małżu obudzi się zew do pracy. Mam nadzieję, że to nastąpi w ciągu najbliższych dwóch tygodni, ponieważ od 17-go kwietnia zaplanowałam urlop na okoliczność przenoszenia się z gratami na górę...

Od trzech tygodni bolą mnie plecy. Inaczej niż kiedyś, bo po lewej stronie na dole, ale to nie jest rwa kulszowa. W sumie do wczoraj tak było, bo dzisiaj zaczęły mnie boleć już po środku również. Do tej pory starałam się nawet nie opuszczać zumby, ale już chyba dalej nie dam rady. Nie wiem, co mi tam się stało, bo nie kojarzę takiego momentu, w którym bym sobie jakoś specjalnie zaszkodziła. A doskwiera mi to strasznie, bo jestem ograniczona ruchowa. Chodzę i się kolibię, w zasadzie w ogóle nie mogę za szybko chodzić. Jak już wspomniałam będę musiała chyba na razie zrezygnować z zumby. Zastanawiam się też, czy moje zimne kąpiele na pewno mi nie zaszkodzą, bo kąpałam się tydzień temu i planuję znowu w poniedziałek. Morsy mówią, że nie wiadomo czy pomogą ale na pewno nie zaszkodzą, w sumie myślę podobnie. Na szczęście jak na rowerze jeżdżę, to nie boli. Na szczęście, ponieważ jeżdżę rowerem po większe zakupy do marketu z braku samochodu. Tak, samochód decyzją małża idzie na złom. Na razie jeszcze stoi na parkingu, ale nie jeździmy nim chyba od grudnia. Połączenia busowe są bardzo dogodne, więc nie narzekam, mam nadzieję też wkrótce przesiąść się na rower :) Plan mam taki aby już w kwietniu to nastąpiło, ale na razie pogoda płata nam psikusa i wczoraj znowu spadł śnieg! Dominika szła święcić jajka w śniegowcach, hahaha! Może to dlatego, że Wielkanoc zbiegła się z prima aprilis :)

Dzisiaj mój Misiunio kończy 15 lat. Normalnie szok :)

Spływ kajakowy 17.03.2013


niedziela, 3 marca 2013

Dzisiaj był fantastyczny dzień. Odkąd mam urlop, czyli od czwartku, świeci piękne słońce, niebo błękitne. Wczoraj pod wieczór zaczęło trochę wiać i padać i pomyślałam, że dzisiejsza kąpiel morsów zacznie się już przed wejściem do wody ;) Wstaję rano a tu znowu słońce i piękne niebo. Tylko nadal wiało. I ten właśnie wiatr dostarczył mi nowych wrażeń przy kąpieli. Przyznam, że myślałam że nie dam rady - zimna woda powoduje początkowo lekkie zapowietrzenie się, ale teoretycznie można z niej wyjść, żeby "dojść do siebie", natomiast dzisiaj nie wiedziałam jak się ratować, bo poza wodą był bardzo zimny wiatr w pakiecie :) Ale jakoś to przetrwałam i potem mogłam oddać się skakaniu przez fale. Humor mi się wreszcie poprawił gruntownie po tym jak mi się popsuł w piątek z powodu bezsensownego uszczuplenia mojego portfela o 100zł. Do tego całkiem udane zakupy z Dominiką i ogólnie: kocham to miasto!

Urlop mam do środy, poniedziałek i wtorek mam już zaplanowane. Jutro wybieram się do fryzjerki i na cmentarz, bo dawno nie byłam, a jutro imieniny taty. Chciałabym też aby na pomniku było jego zdjęcie i jutro będę to załatwiać. Po południu czekają mnie zakupy z Jaśkiem... Mam nadzieję, że mój portfel to wytrzyma ;)
Natomiast we wtorek wreszcie umyłabym okna na wiosnę, bo słońce jest w tej kwestii bezlitosne :)
W środę do pracy, ale potem w czwartek mam znowu plany wyjazdowo-szkoleniowo-towarzyskie :) Do tego mam też plan, aby zobaczyć na czym polega trening z kettlebell.

Oby mi się tylko za bardzo nie spodobało, bo ciężko by było dojeżdżać 30 km na takie treningi...


czwartek, 28 lutego 2013

znowu urlopik :)

Zostały mi jeszcze 4 dni zaległego urlopu i nadarzyła się okazja, żeby go wykorzystać i oto znowu mam urlop :) Od rana piękne słońce zachęcało do spędzenia czasu w jedyny słuszny sposób, ale pozwoliłam sobie pospać do 9:30 po tym jak z rana wyekspediowałam dzieci do szkoły. Potem trochę porządków w domu i w końcu na rower :)







Była nawet okazja żeby wystawić trochę paszczę do słońca po drodze - pełen relaks. Ale powietrze jeszcze zimne, zwłaszcza gdy się jedzie rowerem, na szczęście byłam odpowiednio ciepło ubrana.

Po powrocie do domu ulubiona kawka i nadrobienie zaległości serialowych. Zazwyczaj oglądam w TV, ale w tym tygodniu zaczęły się nowe sezony moich ulubionych "Lekarzy" i "Prawa Agaty", których nie oglądałam. Więc włączyłam sobie TVN Player i tak zleciało popołudnie. No cóż, to jakaś odmiana, ostatnio spędzam czas raczej aktywnie, niż pod kocem z pilotem ;) Ale już jutro znowu cały dzień zaplanowany. Wybieram się do chirurga z moją nogą, na której znowu pojawił się żylak i chciałabym coś z tym zrobić. Ale zanim do niego dotrę skorzystam z ostatnich dni funkcjonowania lodowiska :) Poza tym połażę po sklepach, odwiedzę dziewczyny z którymi dawno się nie widziałam. A po wizycie u lekarza wracam busem na zebranie Klubu Morsów - mają być wybory nowego prezesa i chyba zapłacę w końcu składkę członkowską :) Na próbę chóru już .chyba raczej nie zdążę...
Natomiast w sobotę zawody strzeleckie - jedziemy drużyną z pracy. Mam nadzieję, że może w końcu wstydu nie będzie ;)

niedziela, 10 lutego 2013

X Międzynarodowy Zlot Morsów Mielno 2013

Pogoda dopisała idealnie - było słonecznie i mroźno. Była też rekordowa liczba uczestników - do wody weszło 1725 morsów i foczek. Tylko szkoda, że plaża w Mielnie w porównaniu z kołobrzeską jest taka wąska. Moje przebranie się sprawdziło, kości zamiast z masy solnej uszyte zostały z materiału przez mojego uzdolnionego małżona :)


wtorek, 5 lutego 2013

foczką być

Od pierwszego zanurzenia się w lodowatej wodzie 6-go stycznia nie opuściłam żadnej niedzieli, z wyjątkiem ostatniej, czyli mam już za sobą 4 kąpiele. W tygodniu nie mogę się doczekać do niedzieli, natomiast jak już nadchodzi to mam motyle w brzuchu jak kiedyś przed klasówką. Ale potem znowu satysfakcja, kop energetyczny i ładunek pozytywnego nastawienia do naszej szerokości geograficznej, jej plusów i minusów :) No i szykuje się kolejny Międzynarodowy Zlot Morsów - taki bardziej z tradycjami, odbywający się co roku w Mielnie - tym razem jubileuszowy, bo X. Podoba mi się jak organizowane są takie przedsięwzięcia - ponieważ zjeżdża się dużo ludzi ważne jest zapewnienie bezpieczeństwa.W Mielnie nie można wziąć udziału w kąpieli bez zgłoszenia wcześniej tego udziału. Otrzymuje się wtedy specjalną opaskę, jakiś pakiet upominków do tego, oczywiście odpłatnie, ale cóż. Podobno będzie bicie rekordu Guinessa :) Większość uczestników się przebiera, moja koleżanka, z którą razem zaczęłyśmy morsowanie również ma w planach przebrać się za hawajkę. Natomiast ja nie miałam pomysłu, aż do przedwczoraj: przebiorę się za jaskiniowca :))) Kupiłam już w lumpeksie chustę w panterkę, Dominika mi zrobi kości z masy solnej, które sobie zawieszę na szyi i jako bransoletkę, mam drewnianą maczugę taką małą, w sam raz też do powieszenia na szyi, do tego nogi nie golone od stycznia... Żartuję! Do tego się nie posunę nawet w imię przebrania ;))) Tylko nie wiem co na głowę, jakaś rozczochrana peruka by się przydała...

poniedziałek, 4 lutego 2013

urlopik

Jeśli chodzi o ostatni wpis, to nie będziemy się tym na razie zajmować, ponieważ - tak jak w tytule - mam urlop!
Przeważnie na wolne dni mam jakieś plany poza tym, co każdy lubi, czyli leniuchowaniem. Tak się złożyło, że już dzisiaj, pierwszego dnia urlopu, odwaliłam połowę urlopowej listy "to do":
  • odbyłam co-półroczny przegląd ginekologiczny
  • oddałam krew i nawet dostarczyłam swoje aktualne zdjęcie celem wyrobienia wreszcie legitymacji
  • odwiedziłam fryzjerkę zgodnie z postanowieniem niedopuszczenia do zapuszczenia
Zostało mi jeszcze:
  • uzupełnić kronikę chóru
  • wystawić trochę rzeczy na allegro
  • dokończyć czytanie żebym mogła oddać książki do biblioteki
Na liście tego nie ma, ale w planach jest jeszcze zużycie karnetu na basen i spotkanie się z pewnymi fajnymi osobami, których dawno nie widziałam...

środa, 30 stycznia 2013

Ale jestem zdezorientowana...
Odkąd pracuję w tej firmie zawsze polegałam na intuicji, zwłaszcza w kwestiach związanych z zarządzaniem ludźmi. Z czasem proporcje zaczynały się odwracać aż do momentu, w którym moja praca powinna głównie sprowadzać się do zarządzania ludźmi. Po drodze miały miejsce szkolenia w tym obszarze, do tego czytam też sporo na ten temat, staram się wyciągać wnioski i wprowadzać w życie to, co w moim odczuciu się może przydać lub przynieść korzyści.
Co pół roku mamy zwyczaj zbierania opinii zwrotnych i opinia moich najbliższych podwładnych spowodowała, że jestem totalnie pogubiona w tym momencie. Wygląda na to, że to co tak usilnie i w dobrej wierze próbowałam wprowadzić po szkoleniach jest psu na budę, bo powoduje, że nie jestem naturalna w tym co robię. Do tego "rządzę się" i wydaję polecenia, zachowuję się jak "żandarm" i "władca". Jestem chodzącym demotywatorem dla tych dwóch osób.
A kwestia udzielania, a raczej nie udzielania urlopów to już w ogóle tragedia w moim wykonaniu - powoduję poczucie winy i konieczność tłumaczenia się u ludzi, że chcą wolne, hehe.
Zgodzę się częściowo z tym, że za bardzo staram się kontrolować, a w sumie w przypadku tych dwóch osób nie ma takiej konieczności. Ale co do pozostałym stwierdzeń, to muszę chyba zasięgnąć opinii jeszcze innych. Hmmm, podobno nawet moja mowa ciała jest niewłaściwa: jak staję to na lekko rozstawionych nogach i podpieram się pod boki, co raczej wygląda bojowo.
Trochę mi się śmiać chce, że taka jestem straszna. Podobno niektórzy się boją do mnie podejść...  

Oczywiście w takich sytuacjach zastanawiam się, czy ja się nadaję do tej pracy. Chociaż moi przełożeni twierdzą, że jak najbardziej i przypominają, że inaczej nie zajmowałabym tego stanowiska. To w takim razie nasuwa się kolejne pytanie: czy zarządzanie zespołem to jest to, co chciałabym robić. Inaczej też jest zarządzać pracownikami szeregowymi, a inaczej ambitnymi i wymagającymi. Ja nie narzekam, dzięki temu mam motywację do ciągłego rozwoju w tym zakresie. Tylko czy to mnie kręci? Generalnie podejmuję się każdego postawionego przede mną wyzwania, jak do tej pory z sukcesem. Ale może to stanowisko mnie przerasta, może to nie moja bajka? Może niepotrzebnie się męczę?
Masakra, muszę dojść z tym do ładu.

niedziela, 13 stycznia 2013

uppps, I did it again ;)

Myślałam, że jak się już raz odważyłam wejść do wody zimą, to dalej będzie z górki. Z rosnącym niepokojem obserwowałam jednakże zmiany w pogodzie i zapowiedzi mrozu oraz śniegu, tracąc szybko złudzenia, że będzie tak jak ostatnio. I znowu się trzeba było nastawiać psychicznie na wejście do wody, tym razem na mrozie i w śniegu... Ale i w słońcu :)
Ale udało się, zrobiłam to!






Teraz czuję się pełnoprawnym morsem, oby tylko mi kły nie wyrosły ;)

niedziela, 6 stycznia 2013

moje prywatne Kilimandżaro...

...dzisiaj osiągnęłam! Tym właśnie dla mnie miało być zdobycie się na odwagę aby wejść o tej porze roku do Bałtyku razem z morsami.
Dzisiaj kolejny raz przekonałam się, że naprawdę mało wiemy o tym, na co nas stać. Kiedyś w życiu bym nie pomyślała, że będę  5 rano jeździć do pracy rowerem. Ale jeszcze bardziej bym nie pomyślała, że wejdę do morza w styczniu :)
Dodam tylko, że w tym wszystkim chodzi o przyjemność lub satysfakcję. Dlatego nie podejrzewam siebie o np. skok ze spadochronem, ponieważ z wiekiem też dowiaduję się, gdzie są moje granice ;)