bo ważne jest to co TU i TERAZ

poniedziałek, 29 lutego 2016

zmiany

Tydzień temu znalazłam wreszcie mieszkanie, które spełnia moje oczekiwania: nie za małe, nie za duże, nie zagracone (ale meble w kuchni są) i takie, w którym wiem, że będę się w nim dobrze czuła.

Kiedy to, co było w sferze planów nabrało realnych kształtów, to dopiero załapałam doła! I nie dało się nawet trzymać fasonu w tej sytuacji, po prostu było mi szkoda, przykro, żal, zastanawiałam się czy coś jeszcze można było zrobić. Musiałam o tym z kimś porozmawiać, szukałam potwierdzenia, czy dobrze robię. Dzięki temu przekonałam się na ile osób mogę liczyć!

A potem znalazłam ciekawy artykuł dotyczący zmiany. Pomógł mi zrozumieć, co przechodzę. Przede wszystkim dręczył mnie 'efekt utopionych kosztów', czyli właśnie myślenie o tych 20 wspólnych latach, o nakładzie emocji, uczuć, planów i faktycznych kosztów materialnych. Dotyczyło mnie także coś, co nazywa się 'eskalacją zaangażowania'. Objawiało się to tym, że przez te ostatnie lata, kiedy traciłam nadzieję, ze może być lepiej w naszym związku, to Piotrek nagle potrafił pokazać, jaki to on jest świetny itd. Inaczej nazywa się to 'wzmacnianie sporadyczne'. Jak sobie to uświadomiłam, to doszłam do wniosku, że ok, pozwolę sobie na przeżycie tego całego żalu, ale nie pozwolę, żeby mnie zatrzymywał w miejscu (Peg Streep, Alan B. Bernstein "Daruj sobie. Przewodnik dla tych którzy nie potrafią przestać").

Ostatecznie wszelkie wątpliwości uległy rozwianiu, jak zajrzałam na swojego poprzedniego bloga, którego pisałam od 2005 roku. Już zapomniałam o tym, ale ja plany związane z wyprowadzeniem się miałam już ponad 10 lat temu. Wtedy jeszcze nie miałam kredytu, myślałam o tym żeby zamienić kawalerkę moją i mamy na większe mieszkanie i zamieszkać z babcią. Ale jednak kilka lat później wzięliśmy kredyt na remont tego strychu. Chciałam wierzyć, że między nami się ułoży. A potem długo nie miałam już pola manewru ze względu na finanse. Dopiero odkąd zaczęłam chodzić na terapię zmienił się też mój stosunek do wszystkiego i zaczęłam myśleć bardziej o sobie. Dzięki temu pomału pospłacałam swoje długi, debety i karty.

I tak oto ostatecznie straciłam wątpliwości odnośnie tego co jest słuszne. Chociaż dużo mnie to kosztowało. Dzisiaj rozmawiałam z właścicielami mieszkania i podpisujemy umowę. To ważny dzień dla mnie. Jutro i pojutrze pojadę posprzątać po remoncie i po malowaniu, a w sobotę chciałabym przewieźć najcięższe rzeczy.
W międzyczasie myślę, co mam do kupienia, co w pierwszej kolejności, co później na spokojnie. Także wygląda na to, że to mój ostatni tydzień tutaj.

Wszyscy pytają, co Piotrek na to. Jak mówię, że nic, to nie rozumieją, jak to możliwe. Że nie zależy mu? Ale ja myślę, że on już po prostu w tym temacie nie ma żadnych argumentów i dlatego nie ma żadnej rozmowy. Radzi sobie tak jak potrafi z sytuacją, czyli raz jest trzeźwy, raz nie. Ale wiem, że nie jest mu lekko i tylko się cieszę, że nie jesteśmy pokłóceni czy poobrażani na siebie.

sobota, 20 lutego 2016

choroba na zdrowie

Rozchorowałam się - przytrafiła mi się angina. Ostatnio na to chorowałam chyba będąc dzieckiem. Poza tym jak to: ja - mors? A jednak można. Ale nic nie dzieje się bez przyczyny i mam swoją teorię na ten temat. Konieczność wzięcia zwolnienia lekarskiego i wyjście z codziennego kołowrotku na prawie tydzień pokazało mi w jakim zabieganiu żyję. Nawet nie mam czasu zastanowić się spokojnie nad sprawami, dla których powinnam znaleźć czas, żeby się zastanowić. I jak ten pierwszy bunt opadł (że jak to: ja - mors? ;)) to przyszła ulga, że nic nie muszę. Że mogę nic nie robić, bez wyrzutów sumienia, że coś robić powinnam. Bo ja je mam nawet przed sobą. To tylko pokazuje, że poza wszystkimi moimi zajęciami, które w końcu przecież bardzo lubię, powinnam mieć jeszcze jakiś margines, żeby się w tym wszystkim nie zapętlić.
Zwolnienie mam od wtorku, dziś jest sobota. Jeszcze we wtorek byłam w pracy, ale czułam, że do niczego dobrego to nie prowadzi i pojechałam do lekarza. No i bardzo dobrze zrobiłam, bo jeszcze pół firmy bym zaraziła. Także jestem zadowolona z tego, że nie świrowałam z braniem antybiotyku i chodzeniem do pracy za wszelką cenę. Uznałam, że muszę dać sobie odpocząć. I udało mi się to zdecydowanie. A jak już najgorsze minęło, całkiem szybko zresztą, bo antybiotyk dobrze na mnie zadziałał, to zajęłam się kilkoma zaległościami, ale na spokojnie. Także nie można powiedzieć, że całkiem nic nie robiłam, pomijając pierwsze dni choroby ;)

Po powrocie z Mediolanu, pod koniec października mieliśmy jeszcze z Piotrkiem rozmowę i podjęliśmy kolejną próbę. Miał zmienić podejście do terapii i przede wszystkim nie pić, zero alkoholu. Jeny, ale się starał, aby odbudować swoją pozycję. Normalnie doszłam do wniosku, że gdybym odeszła, to gdzie ja drugi taki ideał znajdę? Odgadywał moje myśli i spełniał zanim zdążyłam je wypowiedzieć. Sugerowałam mu żeby zaczął chodzić na terapię tam gdzie ja, żeby przede wszystkim zaczął chodzić na sesje grupowe. Jednak nie bardzo mu to było w smak. No i sielanka tak trwała do Wigilii. Najwyraźniej wróciły dawne mechanizmy, że jak się trochę napije, to przecież nic nie szkodzi. Nie miałam wesołych świąt. I tak od tego czasu widzę tylko jedno wyjście, w kierunku którego zmierzam: scedować na niego kredyt i wyprowadzić się.

Powinno to dać mi wreszcie spokój, dużo swobody, nowe możliwości. Trudno mi jednak zrozumieć, dlaczego nie czuję się z tym zbyt dobrze. Pomału chyba dopuszczam do siebie myśl, że to nie jest zmiana na pstryknięcie palcami, tak jak sobie to wyobrażałam. Chyba chciałam uniknąć jakiegokolwiek bólu związanego ze stratą i innymi uczuciami, które są w tej sytuacji jak najbardziej na miejscu. A jest ich sporo, tylko nie pozwalam sobie ich poczuć. Staram się zachować uśmiech na zewnątrz i być silna. A przecież wszystko co do tej pory starałam się budować rozsypało się. Dotyczy to rodziny głównie, ale także mieszkania, o którym marzyłam, które wreszcie zaczęło nabierać kształtów.

Spaliłam tydzień temu swoje pamiętniki. Pisałam o tym z Celiną, była bardzo zaskoczona. Zapytała dlaczego, myślała, że były dla mnie ważne. A ja chyba jestem w fazie, w której nadal nie mogę się pogodzić z rozczarowaniem, że moje uczucia, które kiedyś miałam, okazały się tak naiwne. Tyczy się to nie tylko uczuć do Piotrka, ponieważ zwątpiłam po całości. Wszystko co się wiąże z zakochaniem, zaufaniem, oddaniem, wydaje się być bez sensu, a ja głupia i naiwna właśnie. Dlatego widziałam to jako żenujące i pamiętniki poszły w piec. Celina pisała, że przecież tyle starania wkładałam w okładki, że to byłam ja, że pisałam tam też o Elvisie, itd. Ze widocznie musi być mi ciężko. I dopiero wtedy do mnie dotarło chyba, z jakich naprawdę pobudek spaliłam te nieszczęsne zeszyty. Jakoś próbowałam odreagować, poradzić sobie. I tak sobie teraz myślę, że musze dać sobie prawo do smutku, ubolewania. Żeby to poczuć, a potem może wreszcie się wyzwolić.

Dzisiaj sobie pomyślałam, że w ogóle moja sytuacja pod pewnymi względami wygląda jak w dzieciństwie, tylko teraz zawdzięczam ją mężowi. Na co dzień mam tak, że nie wiem, czy wróci trzeźwy, ogólnie jestem zła i nawet jak jest trzeźwy, to nie mam ochoty z nim rozmawiać, także prawie nie rozmawiamy, poza tym nad czym ja w ogóle chcę ubolewać? Chyba nad czymś, co miałam bardzo krótko, bo jak inaczej to można określić? Tak jak mój ojciec, którego zabrakło długo wcześniej, zanim zginął w wypadku, tak i teraz Piotrek od dawna nie wywiązywał się z roli męża i ojca tak jak powinien. Chyba nad tym tylko mogę ubolewać, bo ta strata dokonała się już trochę czasu temu.



Tak wyglądały moje pamiętniki. Już jakiś czas temu myślałam, żeby je spalić. Kiedyś pisałam je z myślą o swojej córce, ale teraz jednak nie widzę tego, że miałaby je czytać ;) To była taka moja paplanina, miałam potrzebę się wygadać i tyle. Ale zawsze było mi trochę szkoda. Teraz na myśl o przeprowadzce wyobrażam sobie przenoszenie tych wszystkich rzeczy i zastanawiam się czego mogłabym się pozbyć. I poczułam, że już mi tych pamiętników nie jest szkoda. Zdecydowałam się wykorzystać tę sytuację. Dopiero potem zrozumiałam skąd ta zmiana nastawienia. Ale nie chcę żałować tego kroku. Trzeba się pomału odcinać od przeszłości, żeby zacząć coś nowego.









poniedziałek, 21 września 2015

Minęło pół roku, odkąd ostatnio pisałam. Jestem mniej szczęśliwa, tak od około czterech miesięcy. Najpierw mama zaczęła mieć kłopoty ze znalezieniem pracy na stałe i do tej pory się tym martwię. A potem, w maju Piotrek znowu zaczął pić. Tak jakby założył sobie że nie pije rok, a potem się zobaczy.
I od tego czasu mam z powrotem swoją huśtaweczkę. Jak nie pije jakiś czas to jest dobrze, zaczynam się znów otwierać, a wtedy znowu... łup!
Nie jest mi lekko, zwłaszcza jak się za wszelką cenę chce być silną i nie pozwolić sobie na żadne słabości - Pani Perfekcyjna Co Nigdy Nie Płacze.
Dopiero na terapii, w rozmowie dochodzę do tego, co naprawdę w głębi czuję. Że jestem nieszczęśliwa, samotna. Że te wszystkie drobiazgi, które mnie cieszyły jeszcze pół roku temu, już mnie nie cieszą. Że teraz źle się tu czuję. I nie jest mi dobrze być razem z kimś, kto... ech.
Do głowy przychodzą mi różne rzeczy. Zastanawiałam się, czy iść na studia podyplomowe, ale nie wiem na jakie. Nie wiem, co chciałabym dalej robić. Raz czuję się dobra w tym, co robię, a raz mam doła i czuję się beznadziejna. I nie chcę tego robić, mam już przesyt swoją pracą, czuję się coraz bardziej wypalona. Myślę, ze najbardziej chciałabym podróżować. Może wyjechać gdzieś i zostać na przykład kelnerką. A jak będę chciała poznać świat dalej, to się zabiorę i pojadę gdzieś indziej. Takie mi pomysły przychodzą do głowy. A może powinnam poszukać pracy związanej z podróżowaniem...
Jak opowiedziałam to wszystko mojej terapeutce, to zapytała, czy gdyby z Piotrkiem układało się dobrze, to czy też bym tak myślała. Prawda jest taka, że pół roku temu tak nie myślałam.

Od kilku tygodni chodzę jak znieczulona i nie wiem, co zrobić, jak z nim rozmawiać. Jak raz spróbowałam, nie był wtedy całkiem trzeźwy, to do tej pory pamiętam to spojrzenie pod tytułem: wal się. Znowu stosuje swoje manipulacje i sztuczki pijackie, nawet udało mu się wzbudzić we mnie niepewność, że może znowu się czepiam, o co mi chodzi?

No to w związku z tym, że już nie wiem, jak do niego trafić, jedyne co mi przyszło do głowy to podjąć decyzję. Porozmawiała trochę z dziećmi o tym, co czuję. Najrozsądniej byłoby scedować na niego resztę kredytu i wyprowadzić się, na przykład do Białogardu.

Tylko martwi mnie to, że teściowa ostatnio zaczęła chorować. W tym tygodniu będzie miała operację, ma stwierdzone jakieś zmiany nowotworowe, co prawda nie złośliwe, ale do tego jeszcze doszła cukrzyca. To nie ułatwia sprawy...

Z tego wszystkiego o najfajniejszej sprawie piszę na koniec. Tak się złożyło, że urlop w tym roku jeszcze przede mną. Wzięłam tylko tydzień w lipcu - pojechałyśmy z Dominiką na pielgrzymkę rowerową do Częstochowy :) Dwutygodniowy wypoczynek wypada mi więc w drugiej połowie października i wymyśliłam, że odwiedzę w końcu Celinę w Mediolanie :):):) Tyle razy mnie zapraszała, a ja zawsze miałam skrupuły, bo nie było mnie stać, żeby zabrać rodzinę, więc wolałam też nie jechać.
Aż tu w tym roku mój mąż obwieścił mi że jedzie do Egiptu, ze swoim najlepszym kolegą. Bez żadnych skrupułów. Hmmm, to mi dało do myślenia odnośnie mojego podejścia do tematu ;) Ostatecznie nie pojechał, bo zapił. A ja pojadę - zarezerwowałam już bilety!!!

piątek, 13 marca 2015

Jestem szczęśliwa

Fantastyczne uczucie - być szczęśliwym. Chociaż specjalnie nic się nie zmieniło, ale czuję się szczęśliwa, wewnętrznie spokojna.


Może najmniej szczęśliwa jestem, jak muszę wstać przed piątą rano, ale poprawia mi się nastrój, jak mogę jechać do pracy rowerem.
W pracy czuję się doceniona, mam fajną, zgraną ekipę i ciąle "mi się chce". Pracować i być tam. Chociaż nawet czasem mnie coś wkurzy w pracy, to nie na tyle, żeby zaburzyć pozytywne uczucia, które mnie przepełniają.
Cieszę się jak pomyślę, że wracam do domu, w którym jest Piotrek, dzieci i cała nasza menażeria. I lubię TU być i być Z NIMI tu.
Dobrze się czuję na tym naszym strychu. Lubię naszą sypialnie, gdzie mogę się w spokoju zdrzemnąć, poczytać, odpocząć.
Czytanie... jest tyle fajnych książek I wreszcie znowu wróciłam do czytania, regularnego, najczęściej przed snem. Dobrze że szybko czytam, bo szybko też niestety zasypiam ;)
Terapia indywidualna idzie całkiem dobrze, kilka tematów mam ogarnietych i myślę, że jest poprawa w tych aspektach.Przynajmniej wiem, nad czym pracować.
Ptaki już wracają i coraz bardziej słychać ich śpiew - piękne po prostu.
Morsowanie w tym roku to okazja także do spotkania się ze świetnymi ludźmi, których coraz lepiej poznaję i bardzo dobrze się z nimi czuję. Dostaję od nich tyle pozytywnej energii, ciepła i serdecznosci, ze nie mieści się w głowie ;) Piotrek też ze mną często jeździ, chociaż oczywiście się nie kąpie, ale mi to nie przeszkadza. No i bycie nad morzem totalnie laduje moje akumulatory.
Chór i śpiewanie to jedna wielka przyjemność i satysfakcja :) Do tego częste bywanie w Centrum Kultury wiąże się też dosłownie z byciem w centrum kultury, dzięki różnym imprezom, fajna sprawa.


Dopełnieniem, bardzo istotnym, jest stabilizacja finansowa. Chwilowa, jak co roku o tej porze dostałam wlaśnie zwrot z podatku, a w krótce premię ;) Nie potrwa długo, ale bardzo cieszy :)


Mnóstwo rzeczy, spraw, powoduje, że jestem bardzo szczęsliwa. Nawet to, że w związku z awarią poprzedniego dostałam innego laptopa służbowego i jestem z niego zadowolona bardzo! Jest mniejszy, poręczniejszy i lżejszy, co nie jest bez znaczenia, kiedy zarzucam z nim plecak na rower.


I dzień robi się dłuższy. Bo, że jeszcze jest troche zimno kompletnie mi nie przeszkadza. Całą zimę jeżdżę na rowerze i w końcu jestem morsem :)


I można już wyjśc na rolki! To dobrze, bo za to na łyżwy już nie :)







wtorek, 12 sierpnia 2014

Święto

Dzisiaj miało miejsce oficjalne zakończenie mojej terapii grupowej. Jest to ustalony rytuał: osoba kończąca terapię pisze pracę, w której zawarte są jej przemyślenia na temat tego, co terapia jej dała, jakie zmiany zapoczątkowała, jakie były momenty przełomowe I jak jest teraz. Do tego jeszcze przynosi się cos na poczęstunek.
Zwyczajowo terapia grupowa trwa rok czasu - odnosząc się do tego powinnam zakończyć w czerwcu. Ale miałam poczucie, że jeszcze tyle mogę się dowiedzieć, nauczyć, że jeszcze tego tematu nie przerabiałam, a bym chciała itd. W efekcie skończyłam dzisiaj, ale przez ostatni miesiąc I tak nie miałam terapii, bo najpierw ja miałam urlop, a potem terapeutka. I jakoś przeżyłam ten miesiąc. A potem po terapii indywidualnej dotarło do mnie, że jestem już gotowa, żeby odejść. Wiem, nad czym musze nadal pracować i mogę to robić na indywidualnych spotkaniach. Zwłaszcza, że należałoby się teraz zająć głębszym chyba problemem, bo związanym z piciem mojego taty. Czyli jestem DDA, jednak.
Ale wracając do tematu, dzisiejszy dzień jest dla mnie świętem. Zakończyłam coś dla mnie bardzo ważnego, czuję się dumna i szczęsliwa, że idę dalej z tym, czego się dowiedziałam, że dokonała się we mnie przemiana, z której jestem zadowolona i którą chcę utrwalać. W drodze powrotnej z poradni miałam w sobie tyle energii i pozytywnego nastroju, że aż mnie rozpierało. I to uczucie trwa nadal, nikt mi nie zepsuł humoru ;) Teraz wiem, że sensownie jest zajmować się tym na co się ma wpływ, nie ma sensu szarpać się z resztą. Wiem czego chcę, a czego nie. Nie godzę się na to, czego nie chcę. Uczę się mówić o tym, co czuję, co mnie boli, co mi sie nie podoba. Wsłuchuję się w siebie, w to co jest gdzieś w środku i wydobywam to na zewnątrz, np. starając się być bardziej spontaniczna, otwarta.
Szkoda mi, że nie będę wiedziała, co tam dalej dzieje się u dziewczyn. Mam nadzieję, że nie stracę całkiem kontaktu z nimi. Jesteśmy sobie obce, ale rozmowy, które były naszym udziałem zbliżyły nas do siebie, w końcu nie z każdym rozmawia się o tak trudnych sprawach.
Mam nadzieję, że dalsza terapia indywidualna pomoże mi zrozumieć skąd się wzięły te wszystkie blokady, jakie odczuwam i będe je po kolei likwidować.

poniedziałek, 19 maja 2014

Nie wyjeżdżam do UK, mieli lepszych kandydatów ode mnie. Poczułam ulgę, bo:
  • powróciłam do swojej comfort zone
  • nie mogę sobie zarzucić, że nie spróbowałam
  • nie jest mi tutaj źle ostatecznie.
A co sobie przemyślałam, to moje. W końcu doszłam chyba do tego co jest dla mnie najważniejsze. Dowiedziałam się o sobie też trochę. Bo byłabym zdolna wyjechać. I nie bać się, ze nie dam sobie rady, wręcz przeciwnie, jestem przekonana, że poradziłabym sobie. Jestem w sumie z siebie dumna. No ale nie wyjeżdżam. Miałabym pewnie kłopot z Jaśkiem, aczkolwiek co najmniej dwa razy w tygodniu mam ochotę wywieść go gdzieś daleko stąd mając nadzieję, że dzięki temu ja jedyna będę miała na niego wpływ.
Dzisiaj znowu nie zastosowałam się do porad z książki o tym, jak rozmawiać z nastolatkami. No ale tego się nie da po prostu z moim synem! W zeszłym tygodniu nie poszedł do szkoły bo pojechał składać papiery do miasta oddalonego o 30km. No to rozumiem. Ale że dzisiaj usprawiedliwił nie pójście do szkoły tym, że poszedł dowiedzieć się o rekrutację w szkole, która jest w tym samym mieście co jego gimnazjum, to tego nie pojmuję. W końcu wydusiłam z niego, że do szkoły nie poszedł tak naprawdę dlatego, bo nie nauczył się z geografii. A dlaczego się nie nauczył? Bo musiał iść na grilla. I zrobił to chociaż kazałam mu się iść uczyć. Także już z większą premedytacją tego zrobić nie było można. I jak tu niby spowodować, żeby się poczuł odpowiedzialny za to co robi? Ja nie wiem. Zatem zapowiedziałam mu że ma szlaban do końca roku szkolnego, czyli przez najbliższy miesiąc, skoro bez tego nie rozumie, że czas skończyć się opierdalać i wziąć się za naukę. Tak się zbulwersowałam, że masakra. I przez chwilę mi było niefajnie, że się tak uniosłam, ale już mi przeszło. Widocznie z nim się nie da inaczej. Próbowałam rozmawiać jak z dorastającym, myślącym człowiekiem. Efekt tego jest taki, że zmienił szkołę w ostatniej klasie gimnazjum, zjechał dramatycznie z ocenami w dół, tak samo z frekwencją i obawiam się, czy w ogóle zda. A jeśli zda, to czy się dostanie do jakiejś dobrej szkoły.
O tej szkole rozmawiałam z terapeutką. Bo martwię się, ze on chce iść do technikum mechanicznego, myśli o tym, żeby zostać mechanikiem. Przy tym jaki jest wpływowy, a to takie pijące środowisko, obawiałam się czy to dobry pomysł. Ale terapeutka mówi, że tak samo można znaleźć przeciwskazania do pracy w każdym zawodzie, nawet lekarze są narażeni na łatwy dostęp do środków farmakologicznych i mogą mieć problem z narkotykami. No coś w tym jest.
Piotrek zaczął chodzić na terapię. Był już dwa razy. Najważniejsze w tym wszystkim jest to, że najwyraźniej uznał, że jednak sam sobie z tym nie poradzi. Ale ja znowu się wypaliłam w tym wszystkim. Czuję się jak żółw, który siedzi w skorupie, bo co wystawi głowę, to obrywa. No to chowa się do środka i przestaje wychodzić. I wkurza mnie to. Chciałabym kochać i być kochana. Ale trudno mi znowu zaufać. Czy jest jeszcze taka możliwość, żebyśmy byli razem? Wydaje mi się, że nie.
Ale na razie nadal tu jestem, chociaż mam wrażenie że moje dni tutaj są policzone. Tak jak postanowiłam, nie kupuję niczego do domu. Ostatnio tylko klamki dzieciom do pokoi. I czekam. Zapytałam czy skończy tę garderobę czy mam kogoś poszukać, kto dokończy. Bo mam już dosyć biegania po wszystkich strychach żeby skompletować ubranie. Tak samo nie kupię rolet na okna dopóki nie zostaną pomalowane farbą, która stoi od zeszłego roku. Powiedział, ze zrobi to do końca miesiąca. Jest to fizycznie możliwe jak najbardziej. Nawet skończył kłaść panele w ten weekend. Ja pojechałam z Dominiką do mamy. Poszłyśmy na rolki, potem Dominika zaliczyła "Noc muzeów". I starałam się nie mieć wyrzutów sumienia z tego powodu. On się nie martwił, jak zostawiał mnie samą w domu bo się musiał napić.
Kupuję dzieciom ubrania bez kombinacji typu kopanie po lumpeksach i na allegro, żeby było taniej, bo nie zawsze się da, więc sobie odpuszczam. I mam zamiar jechać na urlop do Krakowa i na Śląsk. W dupie mam strychy, remonty czy schody. Jak chce to skończyć, to niech to robi z własnych funduszy. Nie oddaje mi wszystkich pieniędzy a jeszcze mówi, żebym mu na busa dała, jak na terapię miał jechać. Najlepiej, jakby się mógł samochodem wozić, hrabia! Ja od czerwca ub. roku zasuwałam busami i jakoś dałam radę. A jak potrafił zorganizować sobie kasę na picie to i na busa niech sobie zorganizuje. Nie dałam mu pieniędzy i jakoś dojechał.
Złośliwa jestem, czy co? Powinnam się cieszyć, że zaczął chodzić do poradni, hehe. A jakoś wcale nie mam ochoty mu tego ułatwiać.
Niedługo koniec cyklu mojej terapii grupowej. Trwa ona mniej więcej rok, a ja zaczęłam właśnie pod koniec czerwca. Czas pomyśleć poważnie o podsumowaniu tego roku, muszę napisać na koniec pracę, którą przeczytam wszystkim. Mam jeszcze trochę czasu...
A w pracy dowiedziałam się dzisiaj, że odchodzi osoba, bez której trudno mi sobie wyobrazić dalszą pracę. Jeszcze kilka takich sytuacji i naprawdę niewiele będzie mnie tu trzymało :( Na razie szykują się kolejne zmiany, co jest ciekawe i załamujące jednocześnie. Ciekawe, bo nowe obowiązki dochodzą, załamujące, bo pewnie przybędzie obowiązków. Trzeba się będzie dobrze zorganizować, żeby to  ogarnąć.

poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Wątpliwości jest mnóstwo, zwłaszcza, że moje podejrzenia się nie potwierdziły - Dominika nie miała większych oporów aby zaakceptować przedstawioną jej opcję. Pokazała zresztą całkiem rozsądne i dojrzałe podejście do tematu. Jasiek jest na "nie" - nie wyobraża sobie nauki w angielskiej szkole. Dylematy, dylematy...

Mogłabym zostawić Dominikę, aby skończyła gimnazjum, ale nie ma opcji, żebym zostawiła Jaska. Na razie - OMG! OMG! OMG! - złożyłam aplikację, żeby zobaczyć co z tego wyjdzie i w międzyczasie zdobyć więcej informacji o szkołach na miejscu. Gdyby powiodło mi się, a Jasiek nadal nie chciał wyjechać, to się wycofam. Tak sobie to ustaliłam w pracy.