bo ważne jest to co TU i TERAZ

sobota, 20 lutego 2016

choroba na zdrowie

Rozchorowałam się - przytrafiła mi się angina. Ostatnio na to chorowałam chyba będąc dzieckiem. Poza tym jak to: ja - mors? A jednak można. Ale nic nie dzieje się bez przyczyny i mam swoją teorię na ten temat. Konieczność wzięcia zwolnienia lekarskiego i wyjście z codziennego kołowrotku na prawie tydzień pokazało mi w jakim zabieganiu żyję. Nawet nie mam czasu zastanowić się spokojnie nad sprawami, dla których powinnam znaleźć czas, żeby się zastanowić. I jak ten pierwszy bunt opadł (że jak to: ja - mors? ;)) to przyszła ulga, że nic nie muszę. Że mogę nic nie robić, bez wyrzutów sumienia, że coś robić powinnam. Bo ja je mam nawet przed sobą. To tylko pokazuje, że poza wszystkimi moimi zajęciami, które w końcu przecież bardzo lubię, powinnam mieć jeszcze jakiś margines, żeby się w tym wszystkim nie zapętlić.
Zwolnienie mam od wtorku, dziś jest sobota. Jeszcze we wtorek byłam w pracy, ale czułam, że do niczego dobrego to nie prowadzi i pojechałam do lekarza. No i bardzo dobrze zrobiłam, bo jeszcze pół firmy bym zaraziła. Także jestem zadowolona z tego, że nie świrowałam z braniem antybiotyku i chodzeniem do pracy za wszelką cenę. Uznałam, że muszę dać sobie odpocząć. I udało mi się to zdecydowanie. A jak już najgorsze minęło, całkiem szybko zresztą, bo antybiotyk dobrze na mnie zadziałał, to zajęłam się kilkoma zaległościami, ale na spokojnie. Także nie można powiedzieć, że całkiem nic nie robiłam, pomijając pierwsze dni choroby ;)

Po powrocie z Mediolanu, pod koniec października mieliśmy jeszcze z Piotrkiem rozmowę i podjęliśmy kolejną próbę. Miał zmienić podejście do terapii i przede wszystkim nie pić, zero alkoholu. Jeny, ale się starał, aby odbudować swoją pozycję. Normalnie doszłam do wniosku, że gdybym odeszła, to gdzie ja drugi taki ideał znajdę? Odgadywał moje myśli i spełniał zanim zdążyłam je wypowiedzieć. Sugerowałam mu żeby zaczął chodzić na terapię tam gdzie ja, żeby przede wszystkim zaczął chodzić na sesje grupowe. Jednak nie bardzo mu to było w smak. No i sielanka tak trwała do Wigilii. Najwyraźniej wróciły dawne mechanizmy, że jak się trochę napije, to przecież nic nie szkodzi. Nie miałam wesołych świąt. I tak od tego czasu widzę tylko jedno wyjście, w kierunku którego zmierzam: scedować na niego kredyt i wyprowadzić się.

Powinno to dać mi wreszcie spokój, dużo swobody, nowe możliwości. Trudno mi jednak zrozumieć, dlaczego nie czuję się z tym zbyt dobrze. Pomału chyba dopuszczam do siebie myśl, że to nie jest zmiana na pstryknięcie palcami, tak jak sobie to wyobrażałam. Chyba chciałam uniknąć jakiegokolwiek bólu związanego ze stratą i innymi uczuciami, które są w tej sytuacji jak najbardziej na miejscu. A jest ich sporo, tylko nie pozwalam sobie ich poczuć. Staram się zachować uśmiech na zewnątrz i być silna. A przecież wszystko co do tej pory starałam się budować rozsypało się. Dotyczy to rodziny głównie, ale także mieszkania, o którym marzyłam, które wreszcie zaczęło nabierać kształtów.

Spaliłam tydzień temu swoje pamiętniki. Pisałam o tym z Celiną, była bardzo zaskoczona. Zapytała dlaczego, myślała, że były dla mnie ważne. A ja chyba jestem w fazie, w której nadal nie mogę się pogodzić z rozczarowaniem, że moje uczucia, które kiedyś miałam, okazały się tak naiwne. Tyczy się to nie tylko uczuć do Piotrka, ponieważ zwątpiłam po całości. Wszystko co się wiąże z zakochaniem, zaufaniem, oddaniem, wydaje się być bez sensu, a ja głupia i naiwna właśnie. Dlatego widziałam to jako żenujące i pamiętniki poszły w piec. Celina pisała, że przecież tyle starania wkładałam w okładki, że to byłam ja, że pisałam tam też o Elvisie, itd. Ze widocznie musi być mi ciężko. I dopiero wtedy do mnie dotarło chyba, z jakich naprawdę pobudek spaliłam te nieszczęsne zeszyty. Jakoś próbowałam odreagować, poradzić sobie. I tak sobie teraz myślę, że musze dać sobie prawo do smutku, ubolewania. Żeby to poczuć, a potem może wreszcie się wyzwolić.

Dzisiaj sobie pomyślałam, że w ogóle moja sytuacja pod pewnymi względami wygląda jak w dzieciństwie, tylko teraz zawdzięczam ją mężowi. Na co dzień mam tak, że nie wiem, czy wróci trzeźwy, ogólnie jestem zła i nawet jak jest trzeźwy, to nie mam ochoty z nim rozmawiać, także prawie nie rozmawiamy, poza tym nad czym ja w ogóle chcę ubolewać? Chyba nad czymś, co miałam bardzo krótko, bo jak inaczej to można określić? Tak jak mój ojciec, którego zabrakło długo wcześniej, zanim zginął w wypadku, tak i teraz Piotrek od dawna nie wywiązywał się z roli męża i ojca tak jak powinien. Chyba nad tym tylko mogę ubolewać, bo ta strata dokonała się już trochę czasu temu.



Tak wyglądały moje pamiętniki. Już jakiś czas temu myślałam, żeby je spalić. Kiedyś pisałam je z myślą o swojej córce, ale teraz jednak nie widzę tego, że miałaby je czytać ;) To była taka moja paplanina, miałam potrzebę się wygadać i tyle. Ale zawsze było mi trochę szkoda. Teraz na myśl o przeprowadzce wyobrażam sobie przenoszenie tych wszystkich rzeczy i zastanawiam się czego mogłabym się pozbyć. I poczułam, że już mi tych pamiętników nie jest szkoda. Zdecydowałam się wykorzystać tę sytuację. Dopiero potem zrozumiałam skąd ta zmiana nastawienia. Ale nie chcę żałować tego kroku. Trzeba się pomału odcinać od przeszłości, żeby zacząć coś nowego.









4 komentarze:

  1. "Życie to nie bajka "moja mama często mi powtarzała i tak jest w rzeczywistości !
    Jak się ma jedno to nie ma drugiego i tak w kółko ,prawda ?
    Mój mąż w ogóle sięga po alkohol ,ale teść pił na potęgę (mieszkałam z nim 7 lat pod jednym dachem )i wiesz co mi nie dawno powiedziała teściowa "że powinnam się rozwieść z mężem zaraz jak dzieci dorosły "...rozwiodła się 3 lata temu mając ponad 60 lat !!
    Mnie z tej strony trudno coś powiedzieć ,mąż jest moim wsparciem ,szczególnie teraz jak choruję :)
    Trzymaj się pa

    OdpowiedzUsuń
  2. Może to spalenie pamiętników to potrzeba odcięcia się od przeszłości, teraźniejszości? Może to taki pierwszy krok do zmiany? Wszystkiego dobrego Ci Życzę, trzymaj się!

    OdpowiedzUsuń