bo ważne jest to co TU i TERAZ

wtorek, 12 sierpnia 2014

Święto

Dzisiaj miało miejsce oficjalne zakończenie mojej terapii grupowej. Jest to ustalony rytuał: osoba kończąca terapię pisze pracę, w której zawarte są jej przemyślenia na temat tego, co terapia jej dała, jakie zmiany zapoczątkowała, jakie były momenty przełomowe I jak jest teraz. Do tego jeszcze przynosi się cos na poczęstunek.
Zwyczajowo terapia grupowa trwa rok czasu - odnosząc się do tego powinnam zakończyć w czerwcu. Ale miałam poczucie, że jeszcze tyle mogę się dowiedzieć, nauczyć, że jeszcze tego tematu nie przerabiałam, a bym chciała itd. W efekcie skończyłam dzisiaj, ale przez ostatni miesiąc I tak nie miałam terapii, bo najpierw ja miałam urlop, a potem terapeutka. I jakoś przeżyłam ten miesiąc. A potem po terapii indywidualnej dotarło do mnie, że jestem już gotowa, żeby odejść. Wiem, nad czym musze nadal pracować i mogę to robić na indywidualnych spotkaniach. Zwłaszcza, że należałoby się teraz zająć głębszym chyba problemem, bo związanym z piciem mojego taty. Czyli jestem DDA, jednak.
Ale wracając do tematu, dzisiejszy dzień jest dla mnie świętem. Zakończyłam coś dla mnie bardzo ważnego, czuję się dumna i szczęsliwa, że idę dalej z tym, czego się dowiedziałam, że dokonała się we mnie przemiana, z której jestem zadowolona i którą chcę utrwalać. W drodze powrotnej z poradni miałam w sobie tyle energii i pozytywnego nastroju, że aż mnie rozpierało. I to uczucie trwa nadal, nikt mi nie zepsuł humoru ;) Teraz wiem, że sensownie jest zajmować się tym na co się ma wpływ, nie ma sensu szarpać się z resztą. Wiem czego chcę, a czego nie. Nie godzę się na to, czego nie chcę. Uczę się mówić o tym, co czuję, co mnie boli, co mi sie nie podoba. Wsłuchuję się w siebie, w to co jest gdzieś w środku i wydobywam to na zewnątrz, np. starając się być bardziej spontaniczna, otwarta.
Szkoda mi, że nie będę wiedziała, co tam dalej dzieje się u dziewczyn. Mam nadzieję, że nie stracę całkiem kontaktu z nimi. Jesteśmy sobie obce, ale rozmowy, które były naszym udziałem zbliżyły nas do siebie, w końcu nie z każdym rozmawia się o tak trudnych sprawach.
Mam nadzieję, że dalsza terapia indywidualna pomoże mi zrozumieć skąd się wzięły te wszystkie blokady, jakie odczuwam i będe je po kolei likwidować.

poniedziałek, 19 maja 2014

Nie wyjeżdżam do UK, mieli lepszych kandydatów ode mnie. Poczułam ulgę, bo:
  • powróciłam do swojej comfort zone
  • nie mogę sobie zarzucić, że nie spróbowałam
  • nie jest mi tutaj źle ostatecznie.
A co sobie przemyślałam, to moje. W końcu doszłam chyba do tego co jest dla mnie najważniejsze. Dowiedziałam się o sobie też trochę. Bo byłabym zdolna wyjechać. I nie bać się, ze nie dam sobie rady, wręcz przeciwnie, jestem przekonana, że poradziłabym sobie. Jestem w sumie z siebie dumna. No ale nie wyjeżdżam. Miałabym pewnie kłopot z Jaśkiem, aczkolwiek co najmniej dwa razy w tygodniu mam ochotę wywieść go gdzieś daleko stąd mając nadzieję, że dzięki temu ja jedyna będę miała na niego wpływ.
Dzisiaj znowu nie zastosowałam się do porad z książki o tym, jak rozmawiać z nastolatkami. No ale tego się nie da po prostu z moim synem! W zeszłym tygodniu nie poszedł do szkoły bo pojechał składać papiery do miasta oddalonego o 30km. No to rozumiem. Ale że dzisiaj usprawiedliwił nie pójście do szkoły tym, że poszedł dowiedzieć się o rekrutację w szkole, która jest w tym samym mieście co jego gimnazjum, to tego nie pojmuję. W końcu wydusiłam z niego, że do szkoły nie poszedł tak naprawdę dlatego, bo nie nauczył się z geografii. A dlaczego się nie nauczył? Bo musiał iść na grilla. I zrobił to chociaż kazałam mu się iść uczyć. Także już z większą premedytacją tego zrobić nie było można. I jak tu niby spowodować, żeby się poczuł odpowiedzialny za to co robi? Ja nie wiem. Zatem zapowiedziałam mu że ma szlaban do końca roku szkolnego, czyli przez najbliższy miesiąc, skoro bez tego nie rozumie, że czas skończyć się opierdalać i wziąć się za naukę. Tak się zbulwersowałam, że masakra. I przez chwilę mi było niefajnie, że się tak uniosłam, ale już mi przeszło. Widocznie z nim się nie da inaczej. Próbowałam rozmawiać jak z dorastającym, myślącym człowiekiem. Efekt tego jest taki, że zmienił szkołę w ostatniej klasie gimnazjum, zjechał dramatycznie z ocenami w dół, tak samo z frekwencją i obawiam się, czy w ogóle zda. A jeśli zda, to czy się dostanie do jakiejś dobrej szkoły.
O tej szkole rozmawiałam z terapeutką. Bo martwię się, ze on chce iść do technikum mechanicznego, myśli o tym, żeby zostać mechanikiem. Przy tym jaki jest wpływowy, a to takie pijące środowisko, obawiałam się czy to dobry pomysł. Ale terapeutka mówi, że tak samo można znaleźć przeciwskazania do pracy w każdym zawodzie, nawet lekarze są narażeni na łatwy dostęp do środków farmakologicznych i mogą mieć problem z narkotykami. No coś w tym jest.
Piotrek zaczął chodzić na terapię. Był już dwa razy. Najważniejsze w tym wszystkim jest to, że najwyraźniej uznał, że jednak sam sobie z tym nie poradzi. Ale ja znowu się wypaliłam w tym wszystkim. Czuję się jak żółw, który siedzi w skorupie, bo co wystawi głowę, to obrywa. No to chowa się do środka i przestaje wychodzić. I wkurza mnie to. Chciałabym kochać i być kochana. Ale trudno mi znowu zaufać. Czy jest jeszcze taka możliwość, żebyśmy byli razem? Wydaje mi się, że nie.
Ale na razie nadal tu jestem, chociaż mam wrażenie że moje dni tutaj są policzone. Tak jak postanowiłam, nie kupuję niczego do domu. Ostatnio tylko klamki dzieciom do pokoi. I czekam. Zapytałam czy skończy tę garderobę czy mam kogoś poszukać, kto dokończy. Bo mam już dosyć biegania po wszystkich strychach żeby skompletować ubranie. Tak samo nie kupię rolet na okna dopóki nie zostaną pomalowane farbą, która stoi od zeszłego roku. Powiedział, ze zrobi to do końca miesiąca. Jest to fizycznie możliwe jak najbardziej. Nawet skończył kłaść panele w ten weekend. Ja pojechałam z Dominiką do mamy. Poszłyśmy na rolki, potem Dominika zaliczyła "Noc muzeów". I starałam się nie mieć wyrzutów sumienia z tego powodu. On się nie martwił, jak zostawiał mnie samą w domu bo się musiał napić.
Kupuję dzieciom ubrania bez kombinacji typu kopanie po lumpeksach i na allegro, żeby było taniej, bo nie zawsze się da, więc sobie odpuszczam. I mam zamiar jechać na urlop do Krakowa i na Śląsk. W dupie mam strychy, remonty czy schody. Jak chce to skończyć, to niech to robi z własnych funduszy. Nie oddaje mi wszystkich pieniędzy a jeszcze mówi, żebym mu na busa dała, jak na terapię miał jechać. Najlepiej, jakby się mógł samochodem wozić, hrabia! Ja od czerwca ub. roku zasuwałam busami i jakoś dałam radę. A jak potrafił zorganizować sobie kasę na picie to i na busa niech sobie zorganizuje. Nie dałam mu pieniędzy i jakoś dojechał.
Złośliwa jestem, czy co? Powinnam się cieszyć, że zaczął chodzić do poradni, hehe. A jakoś wcale nie mam ochoty mu tego ułatwiać.
Niedługo koniec cyklu mojej terapii grupowej. Trwa ona mniej więcej rok, a ja zaczęłam właśnie pod koniec czerwca. Czas pomyśleć poważnie o podsumowaniu tego roku, muszę napisać na koniec pracę, którą przeczytam wszystkim. Mam jeszcze trochę czasu...
A w pracy dowiedziałam się dzisiaj, że odchodzi osoba, bez której trudno mi sobie wyobrazić dalszą pracę. Jeszcze kilka takich sytuacji i naprawdę niewiele będzie mnie tu trzymało :( Na razie szykują się kolejne zmiany, co jest ciekawe i załamujące jednocześnie. Ciekawe, bo nowe obowiązki dochodzą, załamujące, bo pewnie przybędzie obowiązków. Trzeba się będzie dobrze zorganizować, żeby to  ogarnąć.

poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Wątpliwości jest mnóstwo, zwłaszcza, że moje podejrzenia się nie potwierdziły - Dominika nie miała większych oporów aby zaakceptować przedstawioną jej opcję. Pokazała zresztą całkiem rozsądne i dojrzałe podejście do tematu. Jasiek jest na "nie" - nie wyobraża sobie nauki w angielskiej szkole. Dylematy, dylematy...

Mogłabym zostawić Dominikę, aby skończyła gimnazjum, ale nie ma opcji, żebym zostawiła Jaska. Na razie - OMG! OMG! OMG! - złożyłam aplikację, żeby zobaczyć co z tego wyjdzie i w międzyczasie zdobyć więcej informacji o szkołach na miejscu. Gdyby powiodło mi się, a Jasiek nadal nie chciał wyjechać, to się wycofam. Tak sobie to ustaliłam w pracy.

piątek, 25 kwietnia 2014

OMG. OMG. OMG.

Dowiedziałam się dzisiaj, że mogę aplikować na stanowisko Client Service Managera w firmie w której pracuję, tylko że w jej angielskim oddziale!

Od tego momentu cały czas rozkminiam tę opcję. I mimo pierwotnego ataku paniczki, po namyśle widzę sporo plusów. Bo nie mogę podejść do tematu, że złożę sobie CV, w ramach zdobywania doświadczenia w rozmowach kwalifikacyjnych, ponieważ mam spore szanse żeby dostać to stanowisko. A wtedy wyjazd na stałe! Jedyne co budzi najwięcej obaw, to nastawienie Robaków. Muszę z nimi o tym porozmawiać. Nie wyobrażam sobie ich tu zostawić. A tam też otworzyłyby się dla nich nowe perspektywy. Jasiek kończy gimnazjum, więc nic nie stoi na przeszkodzie.

Sytuacja z Piotrkiem ma tu duże znaczenie. Gdyby były widoki, że weźmie się za siebie, to nie myślałabym o wyjeździe. Ale ostatnio odebrał mi kolejny raz złudzenia co do tego, że coś się zmieni. Więc ja miałabym szansę coś zmienić. Zdobyć nowe doświadczenia.

Ale muszę sobie wszystko dobrze przemyśleć.

Prawda jest taka, że naprawdę dobrze mi tutaj. Mam moje ścieżki rowerowe, niedaleko morze, chór, morsowanie, wielu przyjaciół. W pracy świetnych ludzi, z którymi się bardzo dobrze pracuje, na których można liczyć.

Obawy mam takie, że stanęłam w miejscu, że jestem w tej pracy już 6 lat i warto by rozwijać się dalej. Że jak nic nie zmienię, to za jakiś czas będzie trudno znaleźć dobrą pracę. Albo niech się coś stanie z firmą i wtedy będzie trzeba szukać czegoś innego. Ze będę musiała się martwić, czy mi starczy na wszystko kasy. Takie trochę obawy o przyszłość.

Tam mogę wyjechać bez obaw, że jadę w ciemno, bo znam ludzi z którymi bym pracowała. Znam specyfikę, wiem o co kaman. To bardzo komfortowa sytuacja, jak już stawać w obliczu takiej konieczności. A z nabytymi doświadczeniami można iść gdzieś dalej, z już chyba mniejszymi obawami, że nie znajdę czegoś lepszego.

Nie wiem, co dzieci powiedzą na to, ale ja chciałabym zaaplikować. Zabrałabym ze sobą Jaśka, Dominika może chciałaby skończyć gimnazjum tutaj...Ale potem miałaby też szersze możliwości.

wtorek, 8 kwietnia 2014

Takie mi dzisiaj luźne myśli chodzą po głowie, mam wrażenie, ze dość ważne i czuję potrzebę ich spisania.

Ostatnio w pracy wspieramy grupę osób rzucających palenie, dodatkowo są też grupy walczące z kilogramami - ot, każdy chce trochę pozbyć się swoich nałogów. Zaczynając zebranie czasem dla żartów witamy się jak na spotkaniu AA: "jestem Paweł i mam problem z paleniem/piciem", itp. I dzisiaj moja koleżanka stwierdziła, że ona nie ma żadnego nałogu, bo kiedy czuje, że coś mogłoby ją pochłonąć za bardzo, to natychmiast przestaje się tym zajmować. Powiedziała, że to chyba wynika z lekkiej obsesji, żeby nie wpaść w żaden nałóg, ale ponieważ sama tak nie potrafię, to podziwiam.

A ja ? Mam na imię Ania, mam męża alkoholika i jestem współuzależniona. A poza tym jestem uzależniona od słodyczy i facebooka.

Miałam kilka dni urlopu, już trzy tygodnie temu. Pojechałam na cztery dni do mamy. W tym czasie jednego dnia nie mogłam dodzwonić się do Piotrka, a miałam ważną sprawę, gdyż w ostatniej chwili dowiedziałam się że u Dominiki w szkole jest zebranie i chciałam żeby poszedł. Zanim jeszcze wróciłam od mamy dowiedziałam się, że nie było go cały dzień w domu i wrócił pijany. A nie pił od listopada. No cóż. Zrobiło mi się przykro, tak mi się wydawało. Po dwóch spotkaniach terapeutycznych, indywidualnym i grupowym dochodzę do wniosku, że to było coś więcej. Ze dałam się wmanewrować alkoholikowi w jego wyobrażenie, że ma wszystko pod kontrolą Ponadto sam w rozmowie stwierdził, że przecież on nie ma problemu, a że się napił, to co z tego, przecież nie pił 5 miesięcy! To najlepiej pokazuje jakie ma podejście. I pokazuje mi, że jednak uwierzyłam, że może mu się uda bez terapii.
Mam za zadanie zastanowić się co jest dla mnie ważne. To się nazywa ustalaniem granic. 9 miesięcy terapii, a ja się czuję jakbym niczego się nie nauczyła. Powiedziałam dzisiaj, że mam wrażenie że się uwsteczniam wręcz. Ale dziewczyny dodały mi otuchy, mówiąc że powinnam się cieszyć, bo może wreszcie mi spadły ostatnie łuski z oczu. Mi się już wydawało, że jestem taka zaawansowana. Ale to prawda co mówią, że tak jak zdarzają się nawroty w alkoholizmie, tak i zdarzają się nawroty we współuzależnieniu, polegające na powrocie do starych schematów.
Drugie zadanie domowe, to określić swoje potrzeby i zacząć realizować chociaż trzy z nich. Jadąc do domu zastanawiałam się nad tym. Przez te wszystkie lata zaspokajałam swoje potrzeby w minimalnym stopniu, spychałam je tak jak uczucia, na bardzo daleki plan. Czas zacząć dbać o swoje potrzeby. Pierwsza i najważniejsza, to potrzeba poczucia bezpieczeństwa. Kiedyś, dawno temu dawał mi ją Piotrek. Teraz czuję się bezpiecznie, gdy wiem, że mi starczy pieniędzy do wypłaty. Dlatego po tym jak na konto wpłynęła mi roczna premia bardzo dokładnie zaplanowałam na co ją wydam. Przede wszystkim spłacę debet i zostawię sobie trochę pieniędzy na wszelki wypadek. Planuję założyć sobie osobne konto na takie małe oszczędności. Ponadto chciałam wybrać się do lekarza, zająć się swoimi żylakami no i kupić sobie coś do ubrania, bo chodzę albo w starych szmatach, a jeśli mam coś "nowego" to z lumpeksu. Ale i tak moje plany zaczęły się zmieniać bo tu listwy potrzebne, umywalka do łazienki, lampy do pokoju, klamki do drzwi dzieci i rolety dla nich na okna. I stolik i stół i narożnik... Wizja leczenia żylaków i zakupu nowych ubrań zaczęła odpływać w dal, a mi wróciło niefajne samopoczucie, jakbym była wykorzystywana, czy coś w tym stylu. Chyba dzisiejsza terapia mnie trochę ocuciła. Zamówiłam narożnik, kupię klamki i rolety. I to wszystko. Reszta poczeka. Zwłaszcza, że pomimo iż wszystko co potrzeba jest kupione w dalszym ciągu nie jest zrobiona garderoba, nie jest zamontowany prysznic w łazience. Kran w łazience teściów się popsuł, nowy został kupiony w lutym, ale jeszcze nie dostąpił zaszczytu bycia zamontowanym! Dlaczego stale to mi ma bardziej zależeć?
Co mnie jeszcze wkurza? Że moja rodzina bardzo rzadko poczuwa się do pomocy w sprzątaniu i wszystko jest na mojej głowie. I w tym przypadku, tak jak i w opisanym wyżej zachodzi u mnie ten sam mechanizm: przesadna chęć kontrolowania wszystkiego i przerośnięte poczucie obowiązku. Piotrek mi raczej nie narzuca co mamy kupić, a jeszcze tym bardziej mi nie broni żebym sobie coś kupowała, wręcz to pochwala. To ja sama sobie żałuję, bo mam poczucie świadomości ile jeszcze jest innych wydatków. Zresztą z jego strony to czasem nieświadomie obłudne było, bo nie bronił mi kupować czegoś sobie, ale nie przykładał się do budżetu w zimowe miesiące, nie kombinował co zrobić, żeby starczyło do wypłaty, itp. Byłam z tym sama i niczego z tym nie robiłam, bo uważałam, że nikt poza mną tego nie ogarnie, muszę sobie sama poradzić. I ta samokrytyka, jaka to jestem beznadziejna w zarządzaniu budżetem domowym. A jeśli chodzi o sprzątanie, to co by się stało, jeśli te ciuchy brudne nie zostaną przeze mnie zaniesione do kosza na bieliznę? Albo co z tego, że pokój czy łazienka nie będą sprzątnięte? Dlaczego tylko mi to przeszkadza?

Mam problem jak postępować, żeby nie zachowywać się jak typowa współuzależniona osoba. Jednak jestem tępa, jeśli chodzi o przyswajanie tej wiedzy. Nie powinnam zresztą tak o sobie mówić ;)

Tak czy inaczej postanowiłam, że kupię te niezbędne rzeczy, a co do reszty to zrobię to co wcześniej planowałam. Wybiorę się z nogą do lekarza. Kupię sobie coś nowego. Odłożę na konto trochę pieniędzy, żebym nie musiała zaraz znowu od kogoś pożyczać. Powinnam się zająć sobą.    

piątek, 7 lutego 2014

Jak miałam 13 lat, w wypadku samochodowym spowodowanym przez pijanego kierowcę - kolegę, zginął mój tato. Moja mama miała 33 lata. Tato był rybakiem, często go nie było w domu i mama była przyzwyczajona, że musi radzić sobie sama. Nie było łatwo, ale była twarda i dała radę.

4 lata później poznała pana, rozwodnika, z którym przypadli sobie do gustu. Cieszyłam się, że nie będzie już sama. Po jakimś czasie zamieszkali razem, mama wyprowadziła się do niego. Po 10 latach wzięli ślub, w tym roku obchodziliby 10 rocznicę. Obchodziliby. We wtorek 28-go stycznia mama zadzwoniła, że Rysiek nie żyje.

Tym razem jest trudniej. Oni prawie wszystko robili razem, wszędzie razem jeździli. Do tego Rysiek zajmował się ich finansami, robił opłaty. Mama została z tym sama. Fakt, ze nie zupełnie sama, bo ma mnie, jeszcze kilka osób z rodziny Ryśka, bardzo życzliwych. Ale w domu została sama, z psem, który ma swoje lata i już mocno podupadł na zdrowiu. (Jak jeszcze on zdechnie, to będzie już kompletna katastrofa). Jakoś sobie radzi. Ale bardzo go jej brakuje i będzie się musiała do tego przyzwyczaić. 

Zostałam u mamy tak długo jak mogłam. Chciałam, żeby po pogrzebie zaczęła dochodzić do siebie, żeby pomału wzięła się w garść. Przejrzałyśmy papiery, żeby zobaczyć jaka jest sytuacja, a wesoła nie jest. Jest mieszkanie własnościowe, samochód, działka rekreacyjna ale i kilka kredytów, w tym tylko jeden ubezpieczony, do tego dwójka dzieci Ryśka z poprzedniego małżeństwa, z prawem do spadku, hahahahaha! Śmieszy mnie to prawo, ale cóż. W całym okresie wspólnego życia mama z Ryśkiem dorabiali się SAMI. Rysiek jak poznał mamę był rozwiedziony od 13 lat.

Jestem wdzięczna mężowi mojej przyjaciółki, prawnikowi, że przyjechał i pomógł ogarnąć sytuację. I że nadal jest gotowy pomóc i doradzić. Bo dzieci Ryśka zdecydowały się przyjąć spadek. W tej sytuacji dziedziczą też kredyty, ale nawet mimo tego coś się im będzie należało. No ale na razie jeszcze dokładnie nie wiemy jak to wyjdzie.

Staram się jeździć do mamy jak tylko mam czas. Teraz na przykład mamy 3 wolne piątki pod rząd, z racji na soboty, w które pracowaliśmy w styczniu. Dzisiaj miałam plan, żeby wstać rano, posprzątać trochę i umyć okna, bo strasznie brudne są, ale od rana padało. Jak już nie wstałam wcześnie, to ostatecznie pospałam dłużej i pożytek z tego wszystkiego jest taki, że się wyspałam. Jutro ma nie padać to może umyję te okna i zrobię obiad na dwa dni. Wtedy w niedzielę pojechałabym do mamy. Ale też jeszcze nie wiem jak to będzie, bo teściowa ma wrócić ze szpitala na dniach. Ma początki miażdżycy i bolała ją noga, okazało się, ze to problemy z drożnością tętnic. Musieli wstawić jej stenty.

Miałam też mieć urlop za tydzień, ale już wiem, że go w tym terminie nie dostanę, może tydzień później.

I generalnie na razie wszystko mnie mniej cieszy. W ten weekend są 5-te urodziny mojego klubu morsów, ale pojadę tylko na samą kąpiel w niedzielę, o ile pojadę. Za tydzień zlot morsów w Mielnie, chciałam pojechać z Piotrkiem w sobotę i zostać tam na noc, spędzić trochę czasu inaczej, ale nie wiem jak to będzie.

No cóż, na pewne sprawy czasem nie mamy wpływu, trzeba się dostosować do sytuacji.


czwartek, 16 stycznia 2014

Ostatnie zebranie w szkole u Jaśka pokazało, że nasze rozmowy przed jego przejściem do innego gimnazjum, to było jedno, a rzeczywistość jaka ma miejsce, to drugie. I jedno z drugim się nie pokrywa. Musiałby się ostro wziąć do pracy, żeby uniknąć dwóch jedynek (polski i historia) na półrocze, miernych wychodzi mu chyba pięć. Umowa była taka, że nie będzie miernych w ogóle, o jedynkach nie wspominając. W kwestii palenia papierosów też się nie wywiązał. Nawet nie przeszło mi przez myśl, że nie chodzi na treningi, dla których przecież odbyło się to całe zamieszanie z przeniesieniem, ale coś mnie tknęło i wybrałam się porozmawiać z trenerem. No i tu się myliłam, myśląc, że chociaż na tym polu coś się dzieje. Także wszystko wskazuje na to, że zgodnie z umową, którą zresztą Jasiek podpisał, po wystawieniu ocen na półrocze zabieram go z internatu i kończy tę szkołę dojeżdżając. Treningi pewnie wtedy całkiem sobie odpuści, ale nie mogę mieć z tego powodu wyrzutów sumienia, skoro on je sobie odpuścił już wcześniej. Teraz widzę, jak dobrze, że spisałam moje warunki wtedy we wrześniu. Mamy przynajmniej jasną sytuację. Tak myślę. Muszę być konsekwentna, po prostu nie mam wyjścia.

Piotrek nie pije ok. 2 miesiące. Ale na terapię nadal nie poszedł, bo uważa, że na razie nie jest mu potrzebna. Ja tam na swoją chodzę, wczoraj miałam pierwsze spotkanie z inną terapeutką. Poprosiła żebym jej powiedziała o sobie, o tym jakie zmiany we mnie zaszły odkąd jestem na terapii. Miałam okazje zrobić sobie małe podsumowanie. Powiedziałam jej z czym mam nadal problem. Dziwne jak czasem proste pytania mogą być trudne, gdy okazuje się, że odpowiedzi na nie nie są takie oczywiste, a te prawdziwe są bolesne.

Jestem od dzisiaj oficjalnie właścicielką samochodu. Nic się nie zmienia w kwestiach użytkowania, nadal jeździmy z Piotrkiem nim oboje, zależnie kiedy kto potrzebuje, on zajmuje się naprawami i sprawami technicznymi , ale fakt, że jestem na papierze i w dowodzie rejestracyjnym coś zmienia w moim myśleniu :) Fajne uczucie. Mam szczęscie, że znalazłam towarzystwo ubezpieczeniowe, które nie puściło mnie z torbami, bo normalnie nie ma szans na 60% zniżki, jaką ma już Piotrek z racji na wiele lat stażu. A tu proszę bardzo, z tych samych powodów, dla których inni zniżek nie dają, HDI robi odwrotnie. Aż nie mogłam uwierzyć. Ale i tak mnie nie już nie stać na paliwo w tym miesiącu po tych wszystkich wydatkach: przerejestrowanie, ubezpieczenie ;) Muszę też trochę przyznać, że przyzwyczaiłam się trochę do wygody bycia pasażerem, jadąc do pracy z kolezanką czy busem. Ma to swoje plusy i na pewno nie przesiądę się zupełnie na swoje auto z tego właśnie powodu i ze względu na to, że jak gdzieś jadę sama, to mi się po prostu nie opłaca. Zresztą mam nadzieję, że jeszcze 3-4 miesiące i wsiadam na rower. A samochód oczywiście się przyda i nie będzie się już trzeba prosić :) A jaki samochód? Jak od mamy to tylko mercedes benz ;)

Weszłam w posiadanie superowych rolek. Dzisiaj je wziełam do pracy na probę, bo po naszej hali jeździ się rewelacyjnie. Chciałam sprawdzić, czy ogarnę te rolki no i powinno być ok. Muszę sobie tylko jeszcze nabyć ochraniacze. A rolki są od forumowej koleżanki z Klubu Matek Wyrodnych, zgodziła się poczekać na kasę. Rolki są bardzo dobrej firmy, jak nowe i idealnie na mnie pasują. Najważniejsze, że odpadł mi cały ceremoniał wyszukiwania i podejmowania decyzji co wybrać, co przy aktualnym asortymencie jest dla mnie zawsze gehenną ;)






poniedziałek, 6 stycznia 2014

Festiwal Morsowania

Miniony weekend spędziłam w kurorcie codziennie kąpiąc się w morzu, jeżdżąc na rowerze i na... łyżwach :) Niezłe zestawienie - udało mi się podczas tych trzech dni robić moje ulubione rzeczy i dlatego pierwszy weekend roku zaliczam do zdecydowanie fantastycznych! Umożliwiła mi to pogoda, która wciąż nie jest typowo zimowa, do tego było słonecznie. Główny powód mojej wyprawy to II Festiwal Morsowania i próba bicia rekordu Guinnessa. Ponadto nie bez znaczenia jest fakt, że to właśnie na tym festiwalu rok temu kąpałam się pierwszy raz!

W piątek rano przyjechaliśmy: ja i rower. Na początek szybki wypad nad morze:



Przez cały dzień brałam udział w konferencji na temat wpływu morsowania na organizm, bo ciągle nie wiem za wiele w tych tematach i ciekawiły mnie proponowane referaty. Do tego można było posłuchać co do powiedzenia miał gość specjalny festiwalu - Wim Hof "Iceman" - niesamowity gość.


O 18 poszliśmy na plażę i pierwszy raz morsowałam po zmierzchu! Wieczorem integracja klubowa i spanko u mamy.

W sobotę zaplanowałam dzień na sportowo. Sam przejazd od mamy nad morze rowerem zajmował mi pół godziny - to dalej niż mam z domu do pracy... W południe kąpiel, a potem wybrałam się na łyżwy. Daaaawno nie jeździłam, mam nadzieję, że w tym sezonie nadrobię.
A wieczorem miał miejsce Bal Morsów. To co mi się przede wszystkim podobało, to to że byliśmy w strojach klubowych i można było się bawić na luzie. Wybawiłam się na maksa, ale też bez z myślą, żeby nie przesadzić bo następnego dnia główny punkt programu; bicie rekordu Guinessa w jednoczesnym wejściu do wody. Morsy potrafią się świetnie bawić.

Przyjechało mnóstwo klubów z Polski i zagranicy. Najpierw parada po promenadzie i prezentacja klubów, a potem wejście do tzw. strefy bicia rekordu.


Elvisy też morsują :)

Rekord z 2010, kiedy w Mielnie kąpało się jednocześnie 1054 osoby został pobity - czekamy na oficjalne potwierdzenie. Do wody weszło ok. 1300 osób.
Potem jeszcze degustacja zupy łososiowej i trzeba było wracać do domu, chociaż festiwal trwał do dzisiaj, ponieważ dzisiaj razem z chórem mieliśmy wyjazd na koncert do Szczecina.


I tak oto miałam cztery dni wolne i ani jednego nie spędziłam w całości w domu ;) Jestem trochę zmęczona fizycznie, ale psychicznie odpoczęłam i naprawdę nie myślałam o pracy. Tak jak kazał szef, dając mi urlop ;)